Pokazywanie postów oznaczonych etykietą duchowość. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą duchowość. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 21 marca 2019

Andres Ibanez - „Lśnij, morze Edenu”







„ Nośnik to ciało, powiedziała Salome. „To ono czyni nas ludźmi. To ono pozwala nam ewoluować i rozumieć. To ono stanowi ośrodek naszej duchowej pracy. Nienawiść lub lęk wobec ciała wiodą nas do piekła. Piękno i godność ciała są odzwierciedleniem piękna i godności tego czego w nas nie widać. Czcić własne ciało, znaczy czcić własną duszę. Pracować nad ciałem to pracować nad tym co niewidzialne. Pracować powinniśmy nad trzema elementami: ciałem, emocjami i uwagą. Ale wszystko zaczyna się od ciała” ( „Lśnij, morze Edenu”, Rebis 217, str 659)

To druga książka, Ibaneza która przeczytałam w tym miesiącu, wymagała oda ode mnie zarówno dużo czasu jak i cierpliwości, bo akcja rozwijała się wolno i raz po raz byłam bliska porzucenia jej lektury. To bez wątpienia najgrubsza książka, która czytałam ostatnio, liczy aż 812 stron!
Zacznę od słów krytyki. Okropna okładka, bez pomysłu, miałabym mnóstwo obrazów, które dalece bardziej pasowały by do tej książki i mogłyby stać się okładką. Autor okładki zapewne przeczytał tylko streszczenie podrzucone przez wydawcę. Ten ostatni też się szczególnie nie wysilił, bo wobec trudnego do ujęcia w słowa bogactwa tej lektury, na tyle okładki czytamy takie słowa:
„Wielowątkowa, zręcznie napisana powieść, swoisty miks „Dzikich detektywów Bolano”, „Władcy much” Goldinga, „Burzy” Szekspira i...serialu „Zagubieni””

Bez wątpienia można znaleźć podobieństwa w dziele Ibanieza z wyżej wymienionymi pozycjami, ale można znaleźć też dużo więcej podobieństw, mnie samej uderzyła erudycja autora i fantastyczna meta - wyobraźnia, bo  on wielokrotnie wzbija się na kolejne poziomy mapowania wyspy i jej mieszkańców, uzyskując coraz to nowe obrazy, z których każdy zmienia zupełnie ogląd sytuacji i nadaje nowe znaczenie losom bohaterów.

Ta książka jest jak umysł geniusza, który sam się w nim zgubił, opisywana wyspa jest umysłem, umysłem autora i czytelnika. Dojdziesz w niej, tam gdzie cię twój umysł zaprowadzi, przeżyjesz to co w nim znajdziesz, doświadczysz najgłębszych poziomów siebie, tak jak bohaterowie, którymi są rozbitkowie po katastrofie samolotu. To bardzo liczna i różnorodna grupa ludzi, zmuszona przeżyć na wyspie, na której nic nie jest takie jakim się wydaje. Ten element fantazji sprawia, że książka „Lśnij, morze Edenu” nie jest trillerem psychologicznym, choć ma cechy tego gatunku, ale metafizyczną baśnią. Wiele wątków, bogactwo postaci, filozofia ukryta na każdym kroku- tworząca nawarstwiające się poziomy rozumienia mnie przywodzą na myśl „Sagę Hyperiona” Dana Simmonsa. Wyspa Czyśćcowa - jak jest nazywana w pewnym momencie, stanowi inną planetę, na którą nie da się trafić przypadkowo i w której wszystkie prawa natury i możliwości zachodzące są w istocie odzwierciedleniem umysłu nie tyle tajemniczego pana Pohoji, co samego poznającego, każdego z rozbitków. To powieść wielu opowieści, niektóre wydawały mi się irytujące, inne mnie zachwyciły. Jak każda tak obszerna powieść jest trochę nie równa, ale wspinałam się po tej książce jak po górze, by sięgnąwszy szczytu doświadczyć olśnienia, tym co zobaczyłam.  

Tak, zdecydowanie warto przeczytać „ Lśnij, morze Edenu” choć nie jest to książka nowatorska i co chwilę mamy poczucie, że już to kiedyś czytaliśmy czy słyszeliśmy. Ona jest jak mozaika złożona z dobrze znajomych części, tworząca jednak arcydzieło, zaskakujące i piękne, które tylko widziane z daleka odkrywa swoje tajemnice.
Parę słów warto wspomnieć o autorze, Hiszpan, urodzony w 1961 roku, poeta, który jest także muzykiem i czytając czujemy zarówno poezję, jak i muzykę. To książka nie dająca łatwych odpowiedzi, zadająca pytania, czasami włócząca czytelnika po meandrach własnej głowy. Rodzaj gry z naszymi poglądami, przekonaniami, wierzeniami, gry mającej na celu… nie zdradzę zbyt wiele, sami się przekonajcie. Początkowo cały czas się przeciw niemu buntowałam, widziałam masę mankamentów tej powieści, zachowywałam się jak bohaterowie- rozbitkowie wściekli na swój los. Kiedy zobaczyłam to podobieństwo pomyślałam; A może to jednak dokądś prowadzi? I poszłam gdzie mnie poniosły oczy... zaufałam autorowi.

Trzeba tę książkę czytać intuicją, sercem...logiczny umysł może doświadczyć traumy analizując to szalone dzieło.

Serdecznie zachęcam, myślę, że ja przeczytam ją jeszcze nie raz.

piątek, 8 lutego 2019

"Wyprawa na wschód" nie tylko Hermana Hessego



Ponieważ głosowanie nie wyłoniło żadnej książki, bo każdy z kilku głosujących miał odmienne zdanie, sama zdecydowałam napisać słów kilka o "Wyprawie na wschód".

Książka Hermana Hessego o tym tytule to niewielka broszurka, ale nie ma to znaczenia, wobec faktu, że uważana jest za jedną z najlepszych dzieł tego autora. Postanowiłam w tym poście napisać nie tyle o samej treści książki, co fenomenie, o którym traktuje.
Czym bowiem jest mistyczna wyprawa na wschód? Nie chodzi tu o kierunek, ani o eksplorację nieznanych, egzotycznych krain, wyprawa na wschód to wyprawa do wnętrza siebie. W tym sensie właśnie opisuje Hesse tajemne Bractwo, dążące do głębokiego samopoznania i realizacji, gdyby nie masoński anturaż skojarzenie z buddyjską praktyką byłoby całkiem na rzeczy.
Nasz bohater przywołuje w pamięci odbytą wiele lat wcześniej, w swojej młodości, zadziwiająca wyprawę do świątyni na wschodzie (do której grupa duchowych wędrowców zresztą wcale nie doszła) próby jakim  byli poddawani, święta, rytuały, cuda.
Jako żywo kojarzy mi się to z inną książką, którą przeczytałam ostatnio - "Podróż do Lhasy" A. David- Neel. Mimo, że autorka przemierza autentyczne bezdroża Dachu Świata i dociera do miejsc, w których nigdy nie stał żaden Europejczyk, mimo najprzeróżniejszych przygód jej wyprawa ma wymiar duchowy. W głębi serca czuje się buddystką, ba nawet Tybetanką, jej droga do serca Tybetu jest w istocie droga do wewnętrznego domu. Wyprawa młodych adeptów Bractwa opisana przez Hessego pomimo podobieństw zasadniczo różni się od podróży francuskiej orientalistki.
Młodzi wędrujący po wsiach, lasach i polach, doświadczający bachicznych, pogańskich rytuałów są sterowani przez swoich zwierzchników, w zakamuflowany sposób, by ulegli złudzeniu, że sami decydują o swojej drodze.  Aleksandra wędruje tam gdzie chce. Nic nie może stanąć jej na drodze, wymyka się rozbójnikom i żołnierzom, nie rzadko za cenę nadrabiania wielu kilometrów, albo przejścia przez surowe, groźne tereny. Co ciekawsze czytając biografię podróżniczki natknęłam się na informację, że w młodości fascynowała się okultyzmem i sama należała do Towarzystwa Teozoficznego. I mimo, że prezentowała typ człowieka zdeterminowanego, który w takiej hermetycznej społeczności mógłby odnieść wielki sukces ( niektórzy porównywali jej charyzmę do charyzmy Bławatskiej) nie zrobiła tego, wycofała się w przekonaniu, że nie interesuje ją pogoń za iluzjami. W tym sensie zwyciężyła.
Bohater Hessego, który po latach odnajduje ponownie Bractwo też musi przejść próbę, podobnie jak Aleksandra na najwyżej położonym płaskowyżu, tak i on musi pokonać sam siebie, swoje wyobrażenia o sobie, pseudo tożsamość - którą sam sobie nadał lub nadali mu ją inni. Aby zwyciężyć, musi niejako wrócić do korzeni, do prawdy, która bywa przykra i niewygodna. Dowiadujemy się, jak dalece inne siły, czy to rodzina, społeczeństwo, ( w tym przypadku Bractwo) nami sterują. Szymborska napisała kiedyś:
"Tyle wiemy o sobie ile nas sprawdzono" - ten cytat idealnie pasuje jako motto zarówno "Podróży na wschód" Hessego jak i "Podróży do Lhasy" David- Neel. A sama metafora wędrówki odnosi nas do prawy o wewnętrznym rozwoju, o drodze do samozrozumienia. I o tym właśnie są obie te książki.

"Podróż na wschód" - Herman Hesse
"Podróż do Lhasy" - A. David- Neel


Polecam obie książki!

piątek, 26 października 2018

Stefan Ossowiecki – „Świat mego ducha i wizje przyszłości”


O Ossowieckim pisałam nie tak dawno, po lekturze jego biografii autorstwa Karoliny Prewęckiej.  Był postacią znaną w kraju i za granicą w czasach gdy moda na parapsychologię, spirytyzm osiągnęła swój szczyt, czyli w latach dwudziestych i trzydziestych. Tym razem sięgnęłam po jego książkę, wydaną w 1933 roku, reprintowaną w 1989.
Inżynier – jasnowidz zrobił na mnie wrażenie już wcześniej, tym bardziej byłam ciekawa co ma do powiedzenia czytelnikowi on sam. „Świat mego ducha...” to obszerna pozycja licząca 367 stron, znaczną część zawartości tej książki stanowią opisy i dokumentacje eksperymentów z udziałem Ossowieckiego i opisy jego nadnaturalnych ingerencji, czy wizji, wszystkie potwierdzone przez świadków.
Początkowo byłam rozczarowana tą książką, pierwsze 50 stron to wykładnia światopoglądu autora, który mimo swojej działalności, był bardzo zaangażowanym katolikiem. Jako sceptyk i agnostyk miałam momentami dość wizji Chrystusa zbawiciela świata na wszystkich poziomach wibracji energii. Poglądy Osswieckiego wydały mi się mieszaniną chrześcijaństwa, teozofii ( teozofii tam jest dużo!), własnych doświadczeń i wizji. Zaciekawił mnie dopiero kiedy zaczął przytaczać fakty z życia wielkich ludzi. Autor uważa, że istnieją trzy kategorie ludzi, którzy mają wpływ na świat, którzy przekraczają granicę pospolitego rozumienia, dotykają transcendencji. Te trzy rodzaje ludzi to: geniusze, ludzie Opatrznościowi ( To tacy, którzy rodzą się po to by pchnąć do przodu historię- by coś konkretnego w określonym czasie zrobić, np. Aleksander Macedoński, Juliusz Cezar, Napoleon itp. Są narzędziami Opatrzności.) i jasnowidze- obdarzeni szczególnym darem. Poświęca sporo uwagi argumentacji swojego podziału i opisuje ewolucję rozwoju świadomości Ducha na ziemi.
Naprawdę zainteresowałam się tą książką wtedy gdy autor zaczął pisać o swoim życiu i własnych  doświadczeniach. Pisze bezpośrednio, bez pychy, ciepło wyrażając się o swoich mentorach zwłaszcza o starym cadyku Wróblu z Homla. Czytałam tę książkę próbując zobaczyć, poczuć jaki był Ossowiecki, skąd się u niego wzięły takie nadzwyczajne zdolności, bo wierzę, że je posiadał.

 Zobaczyłam człowieka skromnego, ciepłego, życzliwego, ale nie lekkomyślnego, nie skorego do mieszania się w politykę czy sprawy sądowe, cudze sprawy. Nigdy sam nie narzucał się ze swoimi „usługami”, pomagał jedynie gdy ktoś poprosił, nie brał za to ani złotówki, twierdząc, że otrzymał te zdolności za darmo i niegodziwe byłoby brać za ich używanie pieniędzy. Nie był odrealniony ani natchniony, może czasem roztargniony, ale nie miał w sobie nic z fanatycznego kaznodziei. Nikogo nie nawracał na swój sposób widzenia świata. Zadziwiła mnie jego praktyczna, wręcz skrupulatna potrzeba księgowania dowodów swoich doświadczeń. Jest ich tyle w książce, że stanowią one 2/3 całości. Czyta się o nich z zaciekawieniem, są opisy rożnych sytuacji, od osób poszukujących bliskich, po sprawy kryminalne ( tych jest mało- bo Ossowiecki nie lubił wtrącać się w takie sprawy), po eksperymenty naukowe przeprowadzane na różnych uczelniach z jego udziałem. Czytanie myśli, czytanie zapieczętowanych listów bez ich dotykania, odczytywanie losów ludzkich… Ossowiecki wierzył w Przeznaczenie, w jego porządek, sam uważał się za kogoś kto został hojnie obdarowany, więc dzielił się swoim darem. Był przyjacielem całej śmietanki towarzyskiej ( serdecznie lubili się z Piłsudskim). Mimo tego co pisałam o jego światopoglądzie chrześcijańskim ( przypomina mi to Swedenborga - innego mistyka i jasnowidza) miał dużą słabość do kobiet i seksu ( kobiety go uwielbiały) miał 4 albo 5 żon… źródła podają różne liczby.
Książka jest pasjonującą lekturą, napisaną językiem jakim mówiono przed wojną, więc czasami można się zdziwić, zwłaszcza jeśli chodzi o ortografię. Czyta się przyjemnie, autor sam jest tak intrygujący, że choćby z jego powodu warto po tę książkę sięgnąć - jeśli oczywiście interesują was, tak jak mnie lata międzywojnia. Polecam!

czwartek, 20 września 2018

Frederic Lenoir - „Dusza świata”





„Moim jedynym pragnieniem jest być w pełni obecnym i otwartym na świat taki, jaki jest. Aby korzystać w pełni z każdej sekundy życia, ostatecznym krokiem będzie rezygnacja z mojego ego.” („Dusza świata” F. Lenoir)

Zachęcona lekturą „Kryształowego serca” zakupiłam kolejną książkę francuskiego filozofa i przyznam szczerze zmęczyła mnie. Dlaczego? Z powodu nadmiaru. Nadmiaru treści przy niedoborze formy. Opowieść, którą zawiera jest następująca, w przededniu ogromnej katastrofy, która ma dotknąć całą ziemię Dusza Świata, która można rozumieć jako Mądrość Wszechświata, czy Skarbnicę Wiedzy Uniwersalnej, w nadprzyrodzony sposób skupia w jednym miejscu, w klasztorze tybetańskim, siedmiu wybitnych mędrców siedmiu wielkich tradycji duchowych. Zostali oni zgromadzeni, by ocalić to, co najcenniejsze na ich ścieżce. Fabuła to zaledwie pretekst i nie o nią chodzi w tej książce, choć oczywiście ma ważną, symboliczną rolę, bowiem skupia soczewkę naszej uwagi na treściach przekazywanych przez duchowe autorytety.
Wiedziałam, że ta książka w zasadzie jest zbiorem mądrości i mądrościowych opowieści z różnych kultur, to akurat mi się w niej podobało, choć ich zagęszczenie i ilość była po prostu niepokojąca. Momentami brakowało mi oddechu. W trakcie lektury miałam skojarzenia z „Prorokiem” Gibrana, albo z koanami buddyjskimi, autor ubrał w prostą fabułę zbiór myśli, opowiastek, istny wysyp różnorakich mądrości.
Brakowało mi w tej książce tylko jednej rzeczy- umiaru. Lenoir dzieli przekazywaną wiedzę na tematy – znajdziemy tam siedem mądrości, to także przypomina układ „Proroka”. Przeczytamy tam rozdział o sensie życia, o samopoznaniu, o doskonaleniu… To nie jest w żadnym wypadku poradnik, ani książka psychologiczna, może być jednak przydatna dla osób szukających dróg duchowych, znalazłam w niej sporo inspiracji, wynotowałam kilka cytatów.
Książki Lenoira adresowane są do młodzieży, jestem jednak pewna, że i dorośli- odporni na filozofię instant- mogą wynieść z tej lektury pożytek.
Zastanowiła mnie popularność tego typu literatury we Francji, mam poczucie, że w Polsce autor obszedłby z dwadzieścia wydawnictw nim ktoś odważyłby się wydać jego dzieła, być może wynika to z naszych kompleksów i przekonania, że tylko ważne głębokie, dramatyczne tematy dobrze się sprzedadzą lub w opozycji całkiem proste, płytkie i wzruszające…
Mądrość sprzedaje się źle, podobnie jak poezja. I nie jest to specyfika naszych czasów…
Czytając Lenoira czasami sama czułam się zażenowana, że czytam takie banały… zaraz potem odkrywałam coś, co zawstydzało mój sceptycyzm i cynizm. Jeśli Sokrates, Budda, Jezus, Lao Tsy mówili banały to ta książka jest ich pełna, bo autor garściami czerpie z mądrości wyżej wspomnianych.

To piękna książka, którą należy czytać sercem, powoli ją sobie dawkować, przyjęcie w całości grozi cukrzycą albo utratą przytomności. Polecam porcjować ją sobie z umiarem!



„Nikt nie może zmienić życia, ale każdy może zmienić swoje osobiste przekonania i swoje osobiste doświadczenie. Szczęście i nieszczęście jest w nas. Raj i piekło istnieją tylko w nas”.

(„Dusza świata” F. Lenoir)




Podsumowanie czytelnicze roku 2019

Zamknęłam rok 2019, przeczytałam w nim 63 książki wliczając tomy poetyckie. Wynik zadowalający choć nie wybitny.  Jest kilkanaście książ...