piątek, 28 grudnia 2018

Kazuo Ishiguro - ”Nie opuszczaj mnie”



To nie jest romantyczna książka o miłości, zamiast słodkich historii znalazłam tam odwieczne pytania o człowieczeństwo, o prawo do ingerencji w naturę? O kondycję człowieka? Co sprawia, że jesteśmy ludźmi: miłość, sztuka, wolność?
To historia, która zaczyna się w osobliwej, elitarnej szkole, początkowo są to opowieści o przeszłości bohaterów, zwyczajne, a jednak ważne. Drobne przeżycia, które wywierają wpływ na nasze relacje z innymi, wspomnienia, lęki. Narratorką jest dorosła Kath, która snuje opowiadania o czasach szkolnych. Po pierwszych stu stronach pomyślałam: „Ta książka to coś jak „Buszujący w zbożu””.
Bardzo się pomyliłam, im więcej dowiadujemy się o szkole z internatem w Hailsham, tym bardziej włos jeży się nam na karku. Zaczyna być mrocznie i dalej tylko to wrażenie będzie się nasilało. Ludzkie uczucia, subtelne relacje, niewinne problemy, nadzieje wszystko to zmienia się wraz z dojrzewaniem trójki bohaterów Kath, Ruth i Tommy’ego. Dojrzewaniem do wiedzy i prawdy.
„Nie opuszczaj mnie” ukazała się w 2005 roku, to futurystyczna fikcja albo świat alternatywny, przynajmniej taką mam nadzieję. Jest piękna, mocna, momentami bezlitosna (ten sposób przedstawienia kojarzy mi się z „Podręczną” Atwood), jakby sięgała gdzieś bardzo, bardzo głęboko ze swoim pytaniem o to kim jest człowiek, co czyni go lepszym, co czyni człowieka człowiekiem?
Nie chcę ujawnia zbyt wiele fabuły, bo mistrz Ishiguro kilka razy mnie zadziwił w trakcie lektury i nie pozbawię was dreszczyku zaskoczenia.
Literatura najwyższych lotów, pod każdym względem. To bardzo smutna książka, ale z pewnością jedna z najlepszych jakie w tym roku czytałam.
Nasuwa mi się też analogia do filmu „Atlas chmur” i jednej z przedstawionej tam wizji przyszłości. Na podstawie książki „ Nie opuszczaj mnie” nakręcono film, który miał swoją premierę w 2011 roku.
Boję się tej wizji, którą opowiada Kazuo Ishiguro, mogę mieć tylko nadzieję, że się nie spełni.
Polecam prozę Kazuo Ishiguro, a szczególnie „Nie opuszczaj mnie”

środa, 26 grudnia 2018

Hanna Pasterny - „Tandem w szkocką kratkę”



Książka ta została mi polecona jako opowieść o niewidomej pisarce i Szkotce, profesorce uniwersyteckiej z Zespołem Aspergera i ich trudnej przyjaźni. Ponieważ z osobistych przyczyn interesują mnie książki gdzie mówi się o Zespole Aspergera sięgnęłam po nią. Pierwsza połowa książki dłużyła mi się niemiłosiernie, nie wiem, czy to jest specyfika książek pisanych przez osoby niewidome ( autorka i równocześnie jedna z bohaterek, bo to książka autobiograficzna, jest niewidoma od urodzenia)?  W zasadzie to relacja, coś co ma bliżej do reportażu niż literatury pięknej. Konkretna, odarta z uczuć historia - taka wydała mi się początkowo, jakby autorka nie miała talentu literackiego albo podobnie jak niewidomi ustalała punkty orientacyjne i przesuwała się po prostej od jednego do drugiego takiego punktu. Muzyk by powiedział, że „gra po czarnych”. To męczące dla słuchacza i dla czytelnika.
 Dopóki działania Hani- głównej bohaterki i autorki były na pierwszym planie „Tandem w szkocką kratę” stanowił dla mnie lektura sztywną i nieciekawą, kiedy w drugiej części na pierwszy plan wysunęła się postać ekscentrycznej pani profesor Helen z Glasgow akcja ruszyła z miejsca i ta dynamika utrzymała się aż do końca. Książkę wydało wydawnictwo „Credo”, autorka dużo pisze o swojej religijności, w zasadzie ta religijność czyni postać Hani wyrazistą, bo poprzez opisywane zdarzenia trudno jest ją sobie wyobrazić jako człowieka z krwi i kości. Obie bohaterki łączy niepełnosprawność i dodatkowo praca dla osób niepełnosprawnych. Helen tworzy wynalazki udogadniające życie niewidomych i osób głuchych, Hania pracuje w Fundacji zajmującej się pracą na rzecz osób niepełnosprawnych.  Rozdział po rozdziale poznajemy perypetie Helen w kraju nad Wisłą, a poznając je dowiadujemy się coraz więcej o tym czym jest Zespół Aspergera dla dorosłej osoby ( jest na ten temat bardzo mało publikacji) i jak utrudnia jej to funkcjonowanie w społeczeństwie.
Znalazłam kilka wartościowych stron „Tandemu w szkocką kratkę”- nie jestem pewna czy można ją nazwać powieścią - pokazuje świat ludzi dotkniętych różnymi niepełnosprawnościami, ich emocje i trudny z jakimi spotykają się każdego dnia, to zupełnie nieznana mi perspektywa. Otwiera oczy. Po drugie niezwykłe jest zderzenie dwóch religijności - Helen, ortodoksyjnej Żydówki i Hani, katoliczki poważnie zaangażowanej w swoją wiarę. Na samym końcu wymienię, choć może powinnam to napisać na pierwszym miejscu, studium ich przyjaźni - nie łatwej- wymagającej od obu stron  nie tylko przekroczenia własnej strefy komfortu, ale i ograniczeń wynikających z niepełnosprawności. Można odnieść wrażenie, że Helen wymaga od Hani rzeczy niemożliwych, a Hania ma czasami wielkie problemy by zaakceptować „dziwactwa” swojej szkockiej przyjaciółki.
Wszystkie zdarzenia opisane w książce zdarzyły się naprawdę.
To ciekawa pozycja, inna niż większość czytanych przeze mnie. Polecam szczególnie zainteresowanych tematem niepełnosprawności.

piątek, 14 grudnia 2018

"Małe eksperymenty ze szczęściem. Sekretny dziennik Hendrika Groena lat 83 i ¼”- autor nieznany


„ Życie to układanka z pięciu tysięcy elementów, do której nie ma rysunku, co trzeba ułożyć”.


Jest coś przygnębiającego w domach starców, mimo to właśnie tam toczy się akcja książki. Bohaterem (autorem?) powieści - dziennika jest dziarski elegancki staruszek, który nie zamierza dać się łatwo ograniczeniom swojego wieku. To opowieść o holenderskim Domu Spokojnej Starości (ośrodku raczej z dolnej części listy najlepszych domów tego rodzaju) , a dokładniej o grupie jego mieszkańców, którzy postanowili żyć inaczej niż wyznaczają to regulaminy placówki. Zakładają oni tajny klub, w którym oprócz spotkań i wycieczek jedną z pierwszy zasad jest nie narzekanie i zakaz rozmów o chorobach. Tworzą swoją mała społeczność, która chce żyć godnie i radośnie. Do końca zachować swobodę myśli i czynów. Chcą żyć pełnią, swoją mocno ograniczoną „pełnią” życia. Wierzą w przyjaźń do grobowej deski, co w ich przypadku brzmi prawdopodobnie. Ten dziennik czasami bywa nudny, tak jak monotonne jest życie starszego pana, ale nie raziła mnie owa nuda, która stanowiła o autentyczności.
Zaczęłam czytać tę książkę po stracie bardzo bliskiej osoby, nic innego nie potrafiłam czytać. Głos narratora „Małych eksperymentów ze szczęściem” koił mój ból. To mądra książka, autor ( w zasadzie nie wiadomo kto jest autorem!) ma w sobie zrozumienie typowe dla starych ludzi, dystans, pobłażliwość, ale nie ma goryczy, malkontenctwa- dlatego czyta się tę książkę z przyjemnością. Daje spokój, pozwala oswoić się ze starością, pokazuje zwyczajne codziennie problemy staruszków, maluje świat z ich perspektywy. Nie spodziewałam się zaczynając czytać tę książkę ( początkowo szło mi jak po grudzie), że uznam ją za wartościową, mądra i liryczną. Podobała mi się naturalność z jaką opowiedziana jest starość i śmierć. Bez patosu, bez filozoficznych udziwnień, bezpośrednio, bez znieczulenia. Jak napisał Joyce: „Rodzisz się, umierasz, a cała reszta jest formą spędzania wolnego czasu”
Polecam serdecznie! ( Zamierzam przeczytać drugą część)

wtorek, 20 listopada 2018

Jose Mauro de Vasconcelos - „Na rozstajach”


Ostatnia książka autobiograficznego z cyklu o Zeze. Właściwie trudno nazwać ją powieścią, to raczej nowelka (83 str.), impresja poświęcona przybranemu ojcu chłopca i krótkiemu czasowi, kiedy wraca on po przerwanych studiach medycznych do domu. Nie jest tak pasjonująca jak poprzednie dwie części, trochę nawet rozczarowuje. Bohater się postarzał ( ma już dziewiętnaście lat!) i wyobraźnia już nie modeluje jego życia, teraz liczą się dziewczyny, pływanie i odnalezienie swojej drogi. Z tym ostatnim jest najtrudniej, zwłaszcza gdy w duszy gra indiański zew pchający ku morzu i dzikiej naturze, a niespokojne myśli każą kwestionować racjonalne rozwiązania.
Najładniejsza w książce „Na rozstajach” jest opowieść o rodzącej się miłości przybranego syna do ojca, który go przygarnął (w poprzedniej części chłopiec buntował się przeciw niemu).
Vasconcelos - mistrz opisywania emocji - delikatnie przemyca w pozornie zwyczajnych dialogach drobinki uczuć, które budują nastrój.
Żałuję, że w Polsce ukazały się tylko trzy książki tego autora, w krajach łacińskich jest on bardzo popularny. Pozostaje mi tylko wyrazić nadzieję, że doczekam tłumaczeń innych jego powieści.

sobota, 17 listopada 2018

Jose Mauro de Vasconselos – „Rozpalmy słońce”



To jeden z moich ulubionych autorów, takich, którego książki zabrałabym na wyspę bezludną i czytała wiele razy, wzruszając się i przeżywając je tak samo mocno za każdym razem. Bo to literatura emocjonalna, pisana sercem. Ci, którzy czytali „Moje drzewko pomarańczowe” znają już głównego bohatera tego cyklu – chłopca imieniem Zeze, dziecko o wielkiej wyobraźni i złotym sercu. Nie wiem jak robią to autorzy iberoamerykańscy, ale w większości mają taką zdolność, że czytając ich powieści czuję się zanurzona w życie bohaterów, nie mam poczucia bycia obserwatorem, doświadczam ich życia w pełni, mocno, czując wszystkie emocje, od smutku, bezradności, po złość, czy radość. Osobiście uważam, że to cecha dobrej prozy - możliwość wniknięcia w świat książki tak głęboko, że trudno wrócić do własnej rzeczywistości. Z takiej książki wychodzi się kilka dni ( nie można wtedy czytać nic innego, nieustannie się myśli i żyje jeszcze nią). Nazywam to książką pełnokrwistą.

W „Rozpalmy słońce” Zeze jest już chłopcem kilkunastoletnim, wychowuje się w przybranej rodzinie, ale większość czasu spędza w szkole prowadzonej przez zakonników.  Jak zwykle psoci, co niemiara i zdarzają mu się najróżniejsze przygody. To historia dojrzewania, nie ciała ale serca, a może duszy Zeze. Poznamy w niej czarodziejską ropuchę i filmowego gwiazdora, który stanie się iluzorycznym tatą głównego bohatera. Podobnie jak w książce „Moje drzewko pomarańczowe” fantazja chłopca pomaga mu przetrwać w ciężkich chwilach i choć jego życie bardzo się zmieniło wciąż jeszcze czuje się niechcianym indiańskim dzieciakiem, po którym  można się spodziewać wszystkiego najgorszego. Podoba mi się jak ukazana jest specyfika tamtego czasu i miejsca - akcja toczy się w latach trzydziestych w niedużym mieście w Brazylii.  W przeciwieństwie do „Mojego drzewka pomarańczowego” druga powieść z tego cyklu jest o nadziei, przyjaźni, znalazłam w niej bardzo dużo ciepłych obrazów, jest mniej dramatyczna.
Czytając „Rozpalmy słońce” to śmiałam się, to płakałam. Ta książka nie pozostawia obojętnym, jeśli ktoś ma duszę dziecka będzie nią oczarowany, myślę, że ona jest adresowana do takich dorosłych, którzy nigdy nie przestali widzieć sercem. Nie chcę zbyt wiele o niej pisać, szczerze polecam, sięgnijcie po tę książkę, a losy Zeze was zauroczą.

czwartek, 15 listopada 2018

Olga Tokarczuk - „E.E.”



Tokarczuk wydaje się być pisarką, która mnie dotąd nie zawiodła. Jej powieść „E.E.”, której akcja toczy się na początku dwudziestego wieku, w czasach szczególnie przeze mnie ulubionych, kiedy kwitła moda na spirytyzm, okultyzm i seanse domowe, tym razem podejmuje temat dla siebie nie typowy, a mianowicie fenomen mediumistyczny młodej panienki - Erny Eltzner. Historia toczy się w niemieckim Wrocławiu. W rodzinie przedsiębiorczego fabrykanta branży tekstylnej jedna z jego licznego potomstwa zaczyna nagle widzieć duchy. Jej matka, z pochodzenia Polka, osoba wrażliwa i artystycznie uzdolniona postrzega w tym nagłym objawieniu dar od Boga. Wokół młodej Erny zaczynają gromadzić się ludzie zainteresowani spirytyzmem, a także ci, którzy traktują dziewczynę jak ciekawy przypadek medyczny. 
Książkę czyta się szybko i łatwo ( raptem 206 str), doskonały styl pisarski, plus wiedza na temat opisywanych czasów dawały mi momentami silne skojarzenia z książką Reymonta „Wampir”, która czytałam nie tak dawno, a której autor jak już wspominałam sam uczestniczył w podobnych spotkaniach.
Oprócz pierwszoplanowych postaci urzekły mnie bliźniaczki - młodociane czarownice- siostry Erny. Powieść przybliża opisywaną epokę i świetnie obrazuje ludzkie charaktery, uwagę przykuwa postać młodego lekarza Artura, badacza „przypadku E.E”. Atmosfera książki wydaje się nieco oniryczna, sporo w niej opisów snów głównej bohaterki - jest ona opisana tak, że czytelnik sam ma ochotę podjąć się psychoanalizy jej przypadku.  Zwróciłam też uwagę na historyjkę o Freudzie i epizodzie z jego matka w pociągu we Wrocławiu, epizodzie, który prawdopodobnie stał się w umyśle wielkiego psychologa ziarnem, z którego wyrosła jego teoria.
Nie można się uskarżać na nadmiar akcji w tej książce, wprost przeciwnie, akcja jest ledwie naszkicowana, powieść jest opisem przypadku Erny Eltzner, to zaleta i wada tej książki, jednocześnie.
Mnie brakowało nieco akcji, chciałam, żeby coś się stało, by zaistniały jakieś interakcje między bohaterami, którzy opisywani osobno wydawali się oddzielni i nie wchodzący w kontakt, ale zapewne taki był zamysł Tokarczuk.

Polecam książkę Olgi Tokarczuk „E.E”, wydaną w 1995 roku, która moim zdaniem, bardzo się różni od tego co autorka pisze obecnie.

poniedziałek, 12 listopada 2018

Fernando Pessoa - „Poezje zebrane Alberta Caeiro”





Uważany za najwybitniejszego portugalskiego poetę XXego wieku Pessoa pisał pod wieloma nazwiskami, sam zapoczątkował użycie heteronominu - czyli alternatywnej osobowości ( także życiorysu) i wielokrotnie z nich korzystał. Był barwną postacią, uważany za twórcę modernistycznego ( żył w latach 1888- 1935), moim zdaniem prezentował poglądy wyprzedzające przynajmniej o sto lat sobie współczesnych. Znalazłam w nich duchowość buddyjską, suficką i współczesny nurt psychologiczny związany z Ekhartem Tolle.  Zbiór poezji, który właśnie skończyłam przypomina mi poprzez skojarzenia odrobinę ducha Whitmana, jest w nim umiłowanie natury, prostota, szczerość, jednocześnie jest ateistyczny i związany z symboliką chrześcijańską. Można w tej poezji znaleźć paradoksy filozoficzne ale też prawdziwe olśnienia. Choć tak odżegnujący się od mistyki był według mnie Pessoa właśnie mistykiem, czyli takim człowiekiem, który nie potrzebuje pośredników, instytucji, kościołów by doświadczać sacrum, by stać się jego częścią. Sam pisał o sobie, że lubi otaczać się światem fikcji, stąd wymyślanie swoich nowych poetyckich tożsamości ich perypetii i okoliczności życia, śmierci. Jakby przeżywał alternatywne życia w wyimaginowanych rolach. Co niezwykłe, jego wcielenia, wydają się być skrajnie odmienne - podobnie jak poezja którą reprezentują, świadczy to o niezwykłej wszechstronności Possoa, o oryginalności i dystansie do świata. Samo nazwisko Pessoa - znaczy osoba - choć to prawdziwe nazwisko autora wydaje się ono relatywizować kwestię tożsamości poety, być może jego samego ten fakt pchnął do poszukiwań innych nazwisk i osobowości. Skoro bowiem nazywał się Pessoa, mógł nazywać się jakkolwiek...
W tomie „Poezje zebrane Alberta Caeiro” zostaje nam zaprezentowany talent poetycki młodego wieśniaka - Alberta Caeiro, którego dokładny opis życia znajdujemy w książce. Można ulec złudzeniu, że mowa tu o odkrytym przez Pessoa, na zapadłej wsi, młodym talencie. Caeiro pisze prosto, jest w jego wierszach naiwność, a może raczej niewinność, negacja intelektualizmu, zwrot ku naturze jako źródle zrozumienia. Żyje tu i teraz, każde doświadczenie jest świeże, jednorazowe. Nasza świadomość jest chwilową iluminacją. Twórczość Caeiro jest zaprzeczeniem dekadencji i filozoficznego bełkotu, podając czytelnikowi mądrość na tacy jak wiejskie danie, pełne smaku.
Najlepiej będzie kiedy sami spróbujecie poczytać – Polecam!







niedziela, 11 listopada 2018

Kawabata Yasunari - „Tysiąc żurawi. Śpiące piękności"



Nie rozumiem Japoni, choć jej tradycja i kultura potrafi mnie zachwycić. Tak też było z tą książką. Polecano mi ją od dawna i z wielką radością zabrałam się za lekturę. Najpierw przeczytałam nowelę „Śpiące piękności”, a dopiero potem „Tysiąc żurawi”. Będzie mi bardzo trudno opisać te dwie opowieści Kawabaty, mimo to spróbuję.
„Śpiące piękności" to poetycka opowieść o przybytku rozkoszy dedykowanym starym mężczyznom. Można w tym domu, nad morskim brzegiem, spędzić noc z nagą pięknością, która nic nie będzie o tym wiedziała. Dziewczęta usypiane są specyfikiem, sprawiającym, że aż do rana nic nie jest w stanie ich zbudzić, starsi panowie - starannie selekcjonowani- mają zachowywać się jak należy, żadne nieprzystojne gesty nie będą akceptowane. Dziewczęta są jak żywe lalki. Wszystko jest dokładnie obwarowane zasadami. Główny bohater Eguchi nie jest jeszcze tak stary i w tych sprawach wykazuje wiele wigoru.  Udaje się do domu śpiących piękności za sprawą znajomego, który go poleca. To czego tam doświadcza okazuje się być równie pięknym co nieoczekiwanym.
Nie będę zdradzała co go spotkało w świątyni zmysłów, ale mogę dodać od siebie, że język opisów jest wysmakowany, obrazowy, czyta się z satysfakcją, a nawet przyjemnością. Można mieć wrażenie, że znajdujemy się razem z bohaterem w pokoju o czerwonych aksamitnych zasłonach. Fascynuje mnie opisywana kultura japońska, „wszystko według reguł”, a jednocześnie umiłowanie detali- nadawanie znaczeń każdemu szczegółowi. Od kształtu czarki do herbaty po zmieniające się w zależności od aury obrazy na ścianie.
Na kilkudziesięciu stronach „Śpiących piękności” doświadczamy kontrastu piękna - brzydoty, siły- młodości i niemocy starości, jest jeszcze element spinający wszystko – neutralna, działająca jak automat Gospodyni Domu Rozkoszy, będąca ucieleśnieniem zasad i ducha formalizmu. Jej chłód  bezwzględność kojarzą mi się ze śmiercią - która tez bywa gościem tego domu. Bo czy wszystko jednak da się zamknąć w regułach, czy życiem, tak starym, jak młodym da się gospodarować jak ogrodem?

Druga, znacznie dłuższa nowela, może raczej mini- powieść „Tysiąc żurawi” jest obrazem zagmatwanych uczuć głównego bohatera i kilku ważnych dla niego kobiet. Kikuji, po śmierci ojca spotyka się z jego przeszłością, ona wdziera się w jego życie i targa nim jak drzewem. Nie spodobał mi się Kikuji, ze swoim niezdecydowaniem, rozlazłością i podatnością na chwilowe stany emocjonalne. Ta opowieść, mimo licznych elementów, które odnoszą się do tradycji - pawilony herbaciane, sztuka ikebany, ceremonia herbaciana, tradycyjne stroje, zasady zawierania małżeństw, spora doza wiedzy o rodzajach porcelany i jej zastosowania w sztuce parzenia herbaty – i które mnie zaciekawiły, nie podobała mi się. Jej akcja rozgrywa się w długim czasie, przejścia między rozdziałami są czasami tak niejasne, miałam kilka momentów kiedy wracałam bo wydawało mi się, że chyba czegoś nie doczytałam, bo nie rozumiałam bohaterów i ich zachowań. Jest w tej historii niewątpliwie tajemnica, dużo dużo mgły i Japonia… no i miłość, bardzo dziwna , bo autodestrukcyjna, miłość poprawnie odsuwająca się w kąt wobec prymatu zasad.

Kawabata Yasunari pisze pięknie, jeśli szukasz Japonii- tej tradycyjnej, ale już współczesnej, sięgnij po niego. Dla nieprzygotowanego czytelnika, takiego jak ja może być męczący. Nie jest on tak europejski jak choćby Murakami, bliżej mu do Abe Kobo, choć opisuje osoby należące do innej klasy społecznej. Według mnie, ta książka ma znacznie więcej zalet niż wad. Polecam!

niedziela, 4 listopada 2018

Barbara Gowdy - „Czarodziej snów”





Barbara Gowdy jest pisarką kanadyjską, mimo to książka „Czarodziej snów” jest amerykańska na wskroś, a może ta kanadyjskość od amerykańskości nie różni się aż tak bardzo z perspektywy Polski? Angielski tytuł tej powieści to „Mister Sandman” ukazała się w Kanadzie w 1995 roku, na polski przetłumaczyły ją Marlena Justyna i Beata Gontar i w 2000 roku została wydana przez Zysk i S-ka, w serii z Kameleonem.
Akcja toczy się w latach 50 - 70 dwudziestego wieku. Poznajemy losy rodziny Canary, ojca Gordona, mamy Doris i ich córek Zojea, Marcy i tajemniczej, upośledzonej Jo. W tym stanie wiedzy zaczynamy lekturę, by z każdą stroną i rozdziałem dowiadywać się więcej i więcej o skrywanych doświadczeniach domowników. To coś w rodzaju serialu, którego podtytuł mógłby brzmieć: Seksualne sekrety państwa Canary. Życie tej rodziny kręci wokół życia seksualnego, wypieranych preferencji, ukradkowych romansów itd. Za wyjątkiem jednej osoby - małej Jo, która jest naprawdę córką swojej „siostry” Zoji, adoptowaną potajemnie, przez dziadków by uniknąć skandalu. Jo rodzi się inna - nie mówi, ale szybko czyta, wydaje się przenikać myśli członków rodziny i być jednym elementem, który ich ze sobą łączy naprawdę. Dziewczynka ma białą skórę i jasne, prawie białe włosy, oczy ukrywa pod okularami przeciwsłonecznymi, z którymi się nie rozstaje. Sama uczy się grać na pianinie i gra ze słuchu wszystko co usłyszy, jest genialnie uzdolniona muzycznie. Całymi dniami gra Bacha. Jo mieszka w szafie - znaczy spędza tam większość czasu, tam ukrywa się przed światem. Domownicy przychodzą się jej zwierzać, siadają przed szafą jak przed konfesjonałem i wyznają swoje sekrety, których w tej rodzinie nie brakuje, bowiem każdy z jej członków żyje w hipokryzji.
Postać Jo jest bardzo ciekawa, ale moim zdaniem autorka mogłaby ją rozbudować (miałam niedosyt!) , co z pewnością zrobiłoby dobrze tej książce. Byłam trochę rozczarowana, że ta mała czarodziejka tylko pod koniec książki, przez krótką chwilę, wchodzi na pierwszy plan, przez większość powieści stanowiąc tylko tło. Tytuł książki tak przykuwający uwagę i dający nadzieję, jest tylko odniesieniem do ulubionego utworu muzycznego Jo „Mr. Sandman”, dałam się mu zwieść. W tej książce jedynie mała, biała Jo jest postacią magiczną, a jeśli działa tam jakaś magia to magia prawdy i katharsis. Bo trzeba przyznać autorce, że świetnie odmalowuje postacie i ich losy, książka napisana wprawnie i łatwo się ją czyta, podoba mi się tez zakończenie narzucające skojarzenia z gracką tragedią. Nie wiem, czy nakręcono na jej podstawie film, ale momentami czułam się czytając ją jakbym widziała bardziej pikantną wersję „Cudownych lat”.
Uważam jednak, że fabuła mogłaby być bardziej urozmaicona, choć możliwe, że życie ludzi w tamtych czasach, kiedy królowała drobnomieszczańska norma, było takie ugładzone, skupione na zachowaniu pozorów przed resztą swojej społeczności.
Mam mieszane uczucia wobec tej lektury. Sami zadecydujcie, czy chcecie po nią sięgnąć.
A poniżej piosenka- motyw przewodni tej książki.




piątek, 26 października 2018

Stefan Ossowiecki – „Świat mego ducha i wizje przyszłości”


O Ossowieckim pisałam nie tak dawno, po lekturze jego biografii autorstwa Karoliny Prewęckiej.  Był postacią znaną w kraju i za granicą w czasach gdy moda na parapsychologię, spirytyzm osiągnęła swój szczyt, czyli w latach dwudziestych i trzydziestych. Tym razem sięgnęłam po jego książkę, wydaną w 1933 roku, reprintowaną w 1989.
Inżynier – jasnowidz zrobił na mnie wrażenie już wcześniej, tym bardziej byłam ciekawa co ma do powiedzenia czytelnikowi on sam. „Świat mego ducha...” to obszerna pozycja licząca 367 stron, znaczną część zawartości tej książki stanowią opisy i dokumentacje eksperymentów z udziałem Ossowieckiego i opisy jego nadnaturalnych ingerencji, czy wizji, wszystkie potwierdzone przez świadków.
Początkowo byłam rozczarowana tą książką, pierwsze 50 stron to wykładnia światopoglądu autora, który mimo swojej działalności, był bardzo zaangażowanym katolikiem. Jako sceptyk i agnostyk miałam momentami dość wizji Chrystusa zbawiciela świata na wszystkich poziomach wibracji energii. Poglądy Osswieckiego wydały mi się mieszaniną chrześcijaństwa, teozofii ( teozofii tam jest dużo!), własnych doświadczeń i wizji. Zaciekawił mnie dopiero kiedy zaczął przytaczać fakty z życia wielkich ludzi. Autor uważa, że istnieją trzy kategorie ludzi, którzy mają wpływ na świat, którzy przekraczają granicę pospolitego rozumienia, dotykają transcendencji. Te trzy rodzaje ludzi to: geniusze, ludzie Opatrznościowi ( To tacy, którzy rodzą się po to by pchnąć do przodu historię- by coś konkretnego w określonym czasie zrobić, np. Aleksander Macedoński, Juliusz Cezar, Napoleon itp. Są narzędziami Opatrzności.) i jasnowidze- obdarzeni szczególnym darem. Poświęca sporo uwagi argumentacji swojego podziału i opisuje ewolucję rozwoju świadomości Ducha na ziemi.
Naprawdę zainteresowałam się tą książką wtedy gdy autor zaczął pisać o swoim życiu i własnych  doświadczeniach. Pisze bezpośrednio, bez pychy, ciepło wyrażając się o swoich mentorach zwłaszcza o starym cadyku Wróblu z Homla. Czytałam tę książkę próbując zobaczyć, poczuć jaki był Ossowiecki, skąd się u niego wzięły takie nadzwyczajne zdolności, bo wierzę, że je posiadał.

 Zobaczyłam człowieka skromnego, ciepłego, życzliwego, ale nie lekkomyślnego, nie skorego do mieszania się w politykę czy sprawy sądowe, cudze sprawy. Nigdy sam nie narzucał się ze swoimi „usługami”, pomagał jedynie gdy ktoś poprosił, nie brał za to ani złotówki, twierdząc, że otrzymał te zdolności za darmo i niegodziwe byłoby brać za ich używanie pieniędzy. Nie był odrealniony ani natchniony, może czasem roztargniony, ale nie miał w sobie nic z fanatycznego kaznodziei. Nikogo nie nawracał na swój sposób widzenia świata. Zadziwiła mnie jego praktyczna, wręcz skrupulatna potrzeba księgowania dowodów swoich doświadczeń. Jest ich tyle w książce, że stanowią one 2/3 całości. Czyta się o nich z zaciekawieniem, są opisy rożnych sytuacji, od osób poszukujących bliskich, po sprawy kryminalne ( tych jest mało- bo Ossowiecki nie lubił wtrącać się w takie sprawy), po eksperymenty naukowe przeprowadzane na różnych uczelniach z jego udziałem. Czytanie myśli, czytanie zapieczętowanych listów bez ich dotykania, odczytywanie losów ludzkich… Ossowiecki wierzył w Przeznaczenie, w jego porządek, sam uważał się za kogoś kto został hojnie obdarowany, więc dzielił się swoim darem. Był przyjacielem całej śmietanki towarzyskiej ( serdecznie lubili się z Piłsudskim). Mimo tego co pisałam o jego światopoglądzie chrześcijańskim ( przypomina mi to Swedenborga - innego mistyka i jasnowidza) miał dużą słabość do kobiet i seksu ( kobiety go uwielbiały) miał 4 albo 5 żon… źródła podają różne liczby.
Książka jest pasjonującą lekturą, napisaną językiem jakim mówiono przed wojną, więc czasami można się zdziwić, zwłaszcza jeśli chodzi o ortografię. Czyta się przyjemnie, autor sam jest tak intrygujący, że choćby z jego powodu warto po tę książkę sięgnąć - jeśli oczywiście interesują was, tak jak mnie lata międzywojnia. Polecam!

czwartek, 25 października 2018

Katarzyna Nosowska - „ A ja żem jej powiedziała”



„ Jesień życia jest pięknie zaprojektowana przez naturę. Ciało się zmienia. Obserwujesz tę przemianę każdego dnia w lustrze. Ciało jest pojazdem, w którym przemieszczamy się po osi czasu. Pewnego dnia stanie. Chodzi o to by wysiąść z niego bez żalu. Podziękować za wygodną przejażdżkę i pójść dalej.” ( „A ja żem jej powiedziała”)



Nie miałam tej książki w planie, wypadła w moje ręce przypadkiem, wprost z tekturowego pudła z prezentem urodzinowym. No dobra, pomyślałam, lubię Nosowską, cenię jej talent, poczucie humoru, zatem przeczytam. Problemem było to, że wcześniej docierały do mnie bardzo negatywne recenzje tej pozycji. Postawiałam przeczytać ją zatem z przekory - to dobra motywacja- zwłaszcza dla tej książki.
Nosowska lubi pisać i pisze zgrabnie, jej szalone poetyckie konstrukcje, znalezione wewnątrz kolorowej książki, szczerze mnie bawiły. Nie traktowałam tej książki dosłownie, bo chyba nie o to chodziło. Wyjadałam ją jak pyszny owoc szukając pestki mądrość, która gdzieś tam musiała się skrywać. I była! Nie tak wielka jak się spodziewałam, ale jednak!
Ta książka to głos mojego pokolenia kobiet, którym bliżej do menopauzy niż szczęśliwej miłości, które walczą, zmagają się z życiem i z sobą. Książka „ A ja żem jej powiedziała” to właściwie zbiór felietonów, o wszystkim tym, czym żyje artystka przed pięćdziesiątką. Artystka neurotyczna, perfekcjonistyczna, wymagająca od siebie istnych cudów. Jak ja to dobrze nam. I to nieustanne zmaganie z tym, że nie jestem taka jak inni chcieliby żebym była, a co gorsza nie jestem taka jak sama chciałabym być. Wiele lat się bawiłam w te metafizyczne zapasy z moim ego. Na szczęście podobnie jak autorka znalazłam sposób by się z sobą ułożyć, na warunkach dogodnych dla obu stron.
Można powiedzieć, że Nosowska nie odkrywa w tej książce żadnej Ameryki- ale tu przecież nie chodzi o odkrycia, traktuję tę książkę jako rodzaj podzielenia się własnymi przemyśleniami, fobiami, rozwiązaniami. Znajdziemy tam rozdziały o związkach, starości, o fobiach, o seksie, o problemach z nadwagą( temu pani Katarzyna poświęca sporo uwagi), o religii, o książkach….

„ A ja żem jej powiedziała” to wykrojony przez autorką, jej własną ręką, fragment siebie i podany, w całkiem zacniej oprawie graficznej, na talerzu czytelnikowi. To nawet jakiś rodzaj romansu z autorką. To książka jest autentyczna, zabawna, szczera, czasami nie zgadzałam się z Nosowską, ale wierzyłam jej, że to o czym pisze przeżywa lub przeżywała naprawdę. To bardzo istotne.
Jestem pewna, że osobom z jej pokolenia czytającym z humorem, bez oczekiwań (że jak Nosowska coś napisze to musi być już uniwersalna prawda!), dla przyjemności czy rozrywki ta książka się spodoba. Uważam, że  „ A ja żem jej powiedziała” to bardzo zgrabna lektura, a do tego nie głupia i zabawna. Czekam na kolejne książki pani Nosowskiej! Polecam!

czwartek, 11 października 2018

At-Tajjib Sahil – „Sezon migracji na północ”



To druga książka tego autora, którą czytam w tym roku. Ekscytująca, tajemnicza, pyszna. Ta książka ma w sobie wszystko to co lubię w powieściach. Trzyma w napięciu, kusi i niepokoi. Narrator wraca po siedmiu latach studiów w Anglii do rodzinnej wioski w Sudanie. W tym spokojnym miejscu pojawia się nowy mieszkaniec, który zyskuje powszechną sympatię i uznanie, mimo że obcy nie są tam mile widziani. Tak poznajemy Mustafę - który w zasadzie jest prawdziwym bohaterem tej książki. Mustafę będącym w pewnym sensie alter ego narratora. Nie chcę zbyt wiele zdradzać, powiem tylko, że to książka której nie mogłam przestać czytać, tak bardzo mnie wciągnęła. Tajemnica, która otacza Mustafę, a którą gorąco pragnie rozwikłać narrator, ma w sobie coś z wiru, który unosi tak dalece, że już pod koniec książki tożsamość narratora i Mustafy zaczęła mi się zlewać i przenikać- jeśli to był zabieg celowy autor jest geniuszem. To pod względem formalnym literatura na najwyższym poziomie. Ośmielę się nawet napisać, że to najlepsza książka, którą czytałam w tym roku, gdyby to ode mnie zależało przyznałabym At- Tajjibowi Sahilowi za tę książkę Nobla.
Wiem, brzmi to jak poważna egzaltacja - bo nią jest - uległam tej egzaltacji za sprawą tekstu, napięcia, erotyzmu dawkowanego ze smakiem i umiarem, i tajemnicy, która pozostaje w czytelniku nawet po zamknięciu książki. Dodam tylko, że powieść ta zostałam napisana w 1966 roku i wywołała wielki skandal w Sudanie, okrzyknięto autora kosmopolitą i propagatorem pornografii, odsądzano od czci wiary. Wbrew narzucającym się skojarzeniom to nie jest książka o emigrantach ( może w pewnym sensie...)  i nawet okładkę uważam za zupełnie chybioną ( jak przypuszczam ilustrator nie czytał powieści). Jak to bywa w przypadku książek wielkich trudno jest o niej pisać, dlatego przytłoczona nieadekwatnością moich wypocin wobec dzieła „ Sezon migracji na północ”, zakończę.
Jeśli czytać, to tylko takie książki. Szaleńczo polecam!

poniedziałek, 8 października 2018

Paulina Sołowianiuk – „Jasnowidz w salonie”




„Ach te cudne, te ułudne, te śliczne
Seanse spirytystyczne!
Ta z duchami przedwojenna bliska więź;
Zapodziało się to wszystko gdzieś…”
 ( Jeremi Przybora)




Wydana przez „Iskry” w 2014 roku książka Pauliny Sołowianiuk to pozycja popularno - naukowa. Napisana pięknym językiem, potoczyście, w sposób uporządkowany i udokumentowany ( na końcu przyzwoita bibliografia tematu) jest lekturą smakowita dla zainteresowanych tematem, więc połknęłam ja w jeden dzień, z przyjemnością.
Autorka dzieli książkę na rozdziały,  które opisują poszczególne aspekty zjawiska istnej eksplozji zainteresowania latającymi stoikami, telepatią, jasnowidzeniem i wszelkimi nadnaturalnymi zjawiskami, jakie miało miejsce na początku dwudziestego wieku na całym świecie. Książka skupia się na Polsce, przeczytamy tam o seansach u ważnych polityków, o mediach znanych na cały świat - Ossowieckim, Kluskim, Guziku i wielu innych. Sałowianiuk osobno opowiada o artystach, o pasji Pawlikowskiej Jasnorzewskiej, jej nadprzyrodzonych zdolnościach, o tym jaki związek z spirytyzmem miał Witkacy i dlaczego Boy- Żeleński był sceptycznie nastawiony. Miłośnicy Piłsudskiego też będą zadowoleni z lektury tej książki - bo Marszałek nie tylko pasjonował się sztukami mediumicznymi, ale nawet sam praktykował. Dużo miejsca w tej książce autorka poświęca inż. Ossowieckiemu.  Ponieważ jestem  po niedawnej lekturze jego biografii nie spodziewałam się przeczytać teraz niczego nowego, ale myliłam się. Sołowianiuk przytacza odmienne źródła, powołuje się na innych świadków doświadczeń polskiego maga.

Co jeszcze bardziej zaskakujące ta książka nie jest nudna, napisana ze swadą, ubarwiona wierszami, notatkami świadków, zdjęciami. Pięknie wydana w twardej oprawie z obwolutą, liczy sobie 214 stron wraz z indeksem. W tak niedużej książce autorka zawarła mnóstwo tematów, zaczynając od samego spirytyzmu, poprzez eksperymenty naukowe dotyczące badania duchów, sił nadprzyrodzonych, polityków zaangażowanych w ‘stolikowe szaleństwo”, artystów, przepowiedni wojennych  itd…

Co warto podkreślić autorka pisze o wspominanym zjawisku bez postponowania go, obiektywnie, można nawet powiedzieć, że z życzliwością.

„Dziś o spirytyzmie mówi się z rzadka, przywołując go przy tym jako przykład naiwności minionych generacji i kuriozum na zawsze zażegnane. To co wówczas było nową prawdą, dziś uznaje się za niepozbawiony śmieszności przesąd. Tymczasem o epoce namiętnej duchowości, w którym zjawy były niemal tak ważne jak wynalazki, warto opowiedzieć z należnym szacunkiem. Zwłaszcza, że kluczowymi dla jej rozwoju postaciami byli ci, którym bynajmniej nie zbywało na powadze(…) pisarze, artyści, politycy, wojskowi…  Ci którzy aktywnie kształtowali polska kulturę, tradycję, wartości oraz nadawali ton czasom, o jakich zwykło się wspominać z równym podziwem co rozrzewnieniem.”

Mam wielki sentyment do tamtego czasu, czar i ekscytacja, irracjonalność tamtej mody duchowej pociąga mnie do dziś. Jeśli czujecie to samo koniecznie poczytajcie „Jasnowidza w salonie” Sołowianiuk!

piątek, 5 października 2018

Wiesław Myśliwski - Ucho igielne




„Naprawdę żal mi pana, kiedy pomyślę, że pańska młodość przyoblecze się kiedyś w moją starość”


Najnowsza książka Myśliwskiego ma swoją premierę 8 października 2018r., jednak miałam szczęście otrzymać ją w prezencie, jeszcze nim trafiła do księgarń, stąd ta recenzja - jedna z pierwszych jakie zajdziecie w sieci. 
Nie jestem bezkrytyczną wyznawczynią twórczości pana Wiesława, czytałam wcześniej dwie jego książki, które mi się podobały, ale nie powaliły mnie na kolana.  To co cenię sobie u tego autora to nadzwyczajny dar gawędziarski, umiejętności budowania prawdziwych „drzew” opowieści, gdzie w jednej historii zakotwiczonych jest wiele innych, a w nich następne. 
Jedni zarzucają mu niekończące się dygresje, w których mniej zahartowany czytelnik może się pogubić inni pieją zachwyty nad jego erudycją. Według mnie jedni i drudzy mają rację. 

„Ucho igielne” to najlepsza z książek Myśliwskiego jakie trafiły do moich rąk. Wspaniale się czyta bogactwo opowieści, bogactwo osób- typowe dla tego pisarza, ale ta książka jest inna niż wcześniejsze. Przede wszystkim z powodu pomysłu na narrację. Mamy dwóch narratorów - starca i młodego ( potem dojrzałego) człowieka. Narracja dwóch osób się przenika, nagle w środku wywodu zmienia się opowiadający ( początkowo było to dla mnie trudne) - jak to u Myśliwskiego mało dialogów, a wszystko oparte na monologu wewnętrznym. Tym razem ten monolog jest w istocie dialogiem wewnętrznym młodego ja i starego ja. Swoistą „walką postu z karnawałem”. Tylko nie ma tu walki, jest raczej refleksja, czasami niezrozumienie - jakby sposoby poznawania młodego człowieka a sposoby poznawania starego szły dwiema odrębnymi drogami. Te drogi nieraz się schodzą, przy okazji spotkań miejsc i ludzi - tych prawdziwych i tych wspominanych, a czasami rozchodzą się w przeciwne strony. 

„Ucho igielne” utkane jest z ludzkiej pamięci, czytając próbujemy poznać życie narratorów/ narratora, poprzez wspomnienia. Myśliwski pokazuje, że to inni budują nas swoimi opowieściami, wspomnieniami, to świadkowie naszego życia tworzą je dla pamięci, tak osobistej jak i zbiorowej. W „Uchu igielnym” jest wiele sytuacji, kiedy bohatera opowiadają jego bliscy, koledzy, rodzice, jakby jego tożsamość ( w domyśle każdego z nas) tworzyły peryferia ontologiczne - mówiąc po polsku okoliczności naszego bycia - bytowania, np. miejsce gdzie żyjemy, ludzie wokół nas, nasi bliscy, język którym mówimy, nasze dążenia, preferencje. Rozumiecie różnicę? Nie my tworzymy świat wokół nas – jak zwykle się myśli, ale to ten  świat złożony z licznych szczegółów nas konstytuuje.  Ta książka to zapis zwierzeń, bez końca i bez początku. Filozofia zawarta w niej dla mnie sprowadza się do prostego Carpe Diem - żyj, świadomie żyj- nim będzie za późno.  Myśliwski pisze pięknie, różnorodnie,  w zależności od opowieści, bo sam uważa, że opowieść jest narzędziem języka, a język nieustannie się zmienia. Momentami wzrusza opisami, zachwyca kunsztem pisarskim innym razem bardzo prosto i dosadnie wyraża swoje poglądy ustami bohaterów. Sporo uwagi poświęca Myśliwski zapominaniu, które jest równie ważne co pamiętanie.

„A gdy jeszcze dodać, że pamięć nieustannie pracuje nad tym co wczoraj, przedwczoraj i dawniej, aż po dzieciństwo, to gdybyśmy nie umieli zapominać, całe nasze życie płynęłoby w nas jak jakaś niewyobrażalna rzeka, która nie ma brzegów i płynie we wszystkich kierunkach” ( str. 164)

Kilka opowieści szczególnie zapadło mi w pamięć - historia perypetii mieszkaniowych narratora- młodego doktoranta ( spanie w trójkę w jednym wąskim łóżku, pokój u „uczynnego” pana, zwariowana willa trzech pań i psa), wcześniej historia z letnikami i ciastem „topielec”, barwne wspomnienia o rodzicach.

„Ucho igielne” pokazuje nam iluzoryczność życia, młodości, starości, wszelkich tymczasowych i „wiecznych” priorytetów. Ta książka jest iluzoryczna do głębi, cały czas ma się poczucie błądzenia we śnie bohatera - ale właśnie, którego? Motyw snów pojawia się w niej wielokrotnie. Dlaczego taki tytuł? Z pewnością nie tylko z powodu sandomierskiej atrakcji turystycznej - to zaledwie pretekst. Ucho igielne w biblii jest symbolem wąskiej bramy, miejsca, przez które wejdą nieliczni. To miejsce dla wybrańców. Myśliwski nazywa w ten sposób książkę świadomy, że jej prawda trafi do nielicznych. Prawda przemijania, złudy młodości, iluzji strachu przed starością, prawda, że jedno jest pewne- niepewność. 

Gorąco polecam!




poniedziałek, 1 października 2018

Władysław St. Reymont - „Wampir”



Książka polskiego noblisty o angielskim środowisku pasjonatów teozofii i spirytyzmu jest mało znana, ja sama nic o niej nie wiedziałam nim trafiła w moje ręce. Każdy bez trudu wymieni „Chłopów” i „Ziemię obiecaną”, słysząc nazwisko autora, ale z nieznanych powodów w szkole nic nie wspominano o „Wampirze”. A szkoda. To na wskroś młodopolska, przepełniona duchem dekadencji, niepokoju i niepewności i wielkich emocji, można by pomyśleć nieco autobiograficzna powieść, bo nie wszyscy wiedzą, ale Władysław Reymont był w Londynie, znał angielski i podobno przeżył tam jakieś przygody. Jakie? Tego niestety nie wiem, ale „Wampir” mocno pobudził moją wyobraźnię.
Miłośnicy klimatów mrocznych, ezoterycznych będą zadowoleni. Najnowsze wydanie proponuje nam Wydawnictwo Zysk i s-ka, stron 290, czyli tak jak lubię, bez zbędnej przesady. Okładka twarda.
Bohaterem książki jest Zenon, polski pisarz, który opuścił ojczyznę doznawszy zawodu w miłości, do którego nie chce wracać. Próbuje odnaleźć się w nowym środowisku i doświadczać czym żyje Królestwo. A jest to czas egzotycznych guru, wiedzy o siłach nadprzyrodzonych, mesmeryzmu i latających stolików. W pensjonacie w którym mieszka zatrzymuje się hinduski mędrzec i jego urodziwa, tajemnicza przyjaciółka ze swoją oswojoną panterą.  Ta kobieta ma w sobie coś co elektryzuje mężczyzn i przeraża kobiety. Jest uosobieniem niezrozumiałych pierwotnych sił, między innymi żądzy seksualnej i choć nie ma w „Wampirze” żadnej erotycznej sceny nie brakuje w niej pikanterii. Nasz bohater wpada jej w oko, na swoje nieszczęście.
 Reymont doskonale operuje uczuciami bohaterów, książka jest na wskroś psychologiczna. Nie ujawniając zbyt wiele z treści, dodam dla niecierpliwych, że akcja nabiera tempa za połową i warto czekać.  Reymont przez znaczną część powieści nas uwodzi atmosferą, właśnie to mnie zachwyciło w tej książce, mgły, strach, dziwne zdarzenia, przeczące logice, nadprzyrodzone zjawiska i niejasność. Symbolizm i oniryzm przyprawiające o obłęd. „Wampir” jest pięknie namalowanym obrazem, gdyby Malczewski umiał pisać mógłby stworzyć podobne dzieło. Wszystkie postacie, od tych mało istotnych po najważniejsze wyraźnie zarysowane, mocne, czyta się z przyjemnością, choć nie brakuje młodopolskich tyrad filozoficznych, które współczesnego czytelnika mogą nieco bawić - z drugiej strony budują odpowiedni klimat i to jest najważniejsze. Podoba mi się również zakończenie, ale nie zdradzę go. Poczytajcie!
Polecam serdecznie!


sobota, 22 września 2018

At- Tajjib Salih - „Wesele Zajna”



Autor jest przedstawicielem literatury sudańskiej, zapewne niewiele wiecie o literaturze Sudanu, podobnie jak ja. Historia opowieści na tym obszarze, to głównie tradycja ustna, ciągle jeszcze obecna gdzieniegdzie, tradycja opowiadaczy, bajarzy – nazywanych Rawi. At – Tajjib Salih jest wykształconym na zachodzie Sudańczykiem, jego powieści powstawały głównie w czasie jego licznych podróży, ojciec pisarza by wyznawcą Sufi, mistycznego odłamu Islamu, dalekiego od fundamentalizmu, a nastawionego na osobisty kontakt z Bogiem.

„Wesele Zajna” to minipowieść, albo nieco dłuższe opowiadanie. Pozostawiło we mnie wielki niedosyt, poczułam się jak gość poczęstowany wschodnim smakołykiem, którego było tak mało, że ledwie poczuwszy wyborny smak musi już o nim zapomnieć. 
To historia pewnej wioski, losy jego mieszkańców, ich nadzieje, wierzenia mieszają się w książce jak wielość składników w orientalnej potrawie. Jest aromatycznie i pysznie, tytułowy Zajn, wioskowy dziwak i „święty człowiek”, obdarzony specjalnymi błogosławieństwami jest jednocześnie lubiany i pogardzany. Wybranie Zajna przez Boga jest bezpośrednie i widoczne gołym okiem dla każdego, w opozycji do imama, który jest kształcony na kapłana, ale nie posiada charyzmy, a jego oddanie Bogu jest tylko formalne i wynika z profesji.

Tytułowe wesele staje się wydarzeniem elektryzującym całą społeczność. Przy tej okazji wychodzą na światło dzienne opowieści o mieszkańcach, relacje między nimi, wszystko w egzotycznym, dla mnie Europejki, sufickim duchu.
Książka liczy 91 stron i trudno coś o niej opowiedzieć, nie zdradzając fabuły. Nie do końca rozumiem, dlaczego Wydawnictwo Smak Słowa i tłumaczka Jolanta Kozłowska klasyfikują ją jako przykład realizmu magicznego, nie zobaczyłam tam niczego nadprzyrodzonego. Niezwykła siła Zajnego, konsekwencje jego błogosławieństw, wszystko to wydało mi się naturalne w konwencji hagiograficznej, która jest typowa dla opowieści sufickich. Realizm magiczny jest dla mnie też w szczególny sposób efektem celowych zabiegów wyobraźni autora, a tym razem miałam poczucie naturalności tej opowieści, jej zwyczajności, bo opowieści o świętych, czy błogosławionych przecież pełne są cudów, ale nikt nie nazywa ich magicznymi, wszakże wynikają z natury ich bohatera.
Gorąco polecam tę lekturę, to prawdziwy przysmak.

czwartek, 20 września 2018

Frederic Lenoir - „Dusza świata”





„Moim jedynym pragnieniem jest być w pełni obecnym i otwartym na świat taki, jaki jest. Aby korzystać w pełni z każdej sekundy życia, ostatecznym krokiem będzie rezygnacja z mojego ego.” („Dusza świata” F. Lenoir)

Zachęcona lekturą „Kryształowego serca” zakupiłam kolejną książkę francuskiego filozofa i przyznam szczerze zmęczyła mnie. Dlaczego? Z powodu nadmiaru. Nadmiaru treści przy niedoborze formy. Opowieść, którą zawiera jest następująca, w przededniu ogromnej katastrofy, która ma dotknąć całą ziemię Dusza Świata, która można rozumieć jako Mądrość Wszechświata, czy Skarbnicę Wiedzy Uniwersalnej, w nadprzyrodzony sposób skupia w jednym miejscu, w klasztorze tybetańskim, siedmiu wybitnych mędrców siedmiu wielkich tradycji duchowych. Zostali oni zgromadzeni, by ocalić to, co najcenniejsze na ich ścieżce. Fabuła to zaledwie pretekst i nie o nią chodzi w tej książce, choć oczywiście ma ważną, symboliczną rolę, bowiem skupia soczewkę naszej uwagi na treściach przekazywanych przez duchowe autorytety.
Wiedziałam, że ta książka w zasadzie jest zbiorem mądrości i mądrościowych opowieści z różnych kultur, to akurat mi się w niej podobało, choć ich zagęszczenie i ilość była po prostu niepokojąca. Momentami brakowało mi oddechu. W trakcie lektury miałam skojarzenia z „Prorokiem” Gibrana, albo z koanami buddyjskimi, autor ubrał w prostą fabułę zbiór myśli, opowiastek, istny wysyp różnorakich mądrości.
Brakowało mi w tej książce tylko jednej rzeczy- umiaru. Lenoir dzieli przekazywaną wiedzę na tematy – znajdziemy tam siedem mądrości, to także przypomina układ „Proroka”. Przeczytamy tam rozdział o sensie życia, o samopoznaniu, o doskonaleniu… To nie jest w żadnym wypadku poradnik, ani książka psychologiczna, może być jednak przydatna dla osób szukających dróg duchowych, znalazłam w niej sporo inspiracji, wynotowałam kilka cytatów.
Książki Lenoira adresowane są do młodzieży, jestem jednak pewna, że i dorośli- odporni na filozofię instant- mogą wynieść z tej lektury pożytek.
Zastanowiła mnie popularność tego typu literatury we Francji, mam poczucie, że w Polsce autor obszedłby z dwadzieścia wydawnictw nim ktoś odważyłby się wydać jego dzieła, być może wynika to z naszych kompleksów i przekonania, że tylko ważne głębokie, dramatyczne tematy dobrze się sprzedadzą lub w opozycji całkiem proste, płytkie i wzruszające…
Mądrość sprzedaje się źle, podobnie jak poezja. I nie jest to specyfika naszych czasów…
Czytając Lenoira czasami sama czułam się zażenowana, że czytam takie banały… zaraz potem odkrywałam coś, co zawstydzało mój sceptycyzm i cynizm. Jeśli Sokrates, Budda, Jezus, Lao Tsy mówili banały to ta książka jest ich pełna, bo autor garściami czerpie z mądrości wyżej wspomnianych.

To piękna książka, którą należy czytać sercem, powoli ją sobie dawkować, przyjęcie w całości grozi cukrzycą albo utratą przytomności. Polecam porcjować ją sobie z umiarem!



„Nikt nie może zmienić życia, ale każdy może zmienić swoje osobiste przekonania i swoje osobiste doświadczenie. Szczęście i nieszczęście jest w nas. Raj i piekło istnieją tylko w nas”.

(„Dusza świata” F. Lenoir)




wtorek, 18 września 2018

Mariusz Szczygieł - „Kaprysik. Damskie historie”



Ten uroczy zbiór reportaży, napisanych lekką ręką Mariusza Szczygła o kobietach i kobiecych historiach, trafił do mnie przypadkiem, kiedy mój domowy literaturoznawca przyniósł go z biblioteki. Mam teraz spory stos nowych nabytków, więc zaprzestałam bywania w bibliotece, ale zwykle chętnie myszkuję w jego wypożyczonych skarbach i podbieram je czasem by przeczytać „na miejscu”, szybciutko. „Kaprysik” to taka książka na jeden miły wieczór, ma zaledwie 207 stron, wydana z dbałością przez Wydawnictwo Agora, skrojona na miarę, w twardej oprawie, z krawieckimi i drogeryjnymi motywami graficznymi, jakby wprost z szuflady pani domu z lat PRLu.

Każdy rozdział tej książki, a jest ich osiem, poświęcony jest innej historii. Jak to w życiu, bo wszystko co w „Kaprysiku” znajdziemy wszakże z życia wzięte, są ciekawsze, mniej ciekawe, dziwne, śmieszne i smutne opowieści. Znajdziemy tu losy niedocenianej gwiazdy teatru żydowskiego Idy Kamińskiej, poruszający wywiad z wokalistką zespołu „Tercet egzotyczny”, dowiemy się o nie znanych ale niezwykłych kobietach, takich jak Janina Turek, która przez dziesiątki lat zapisywała wszystko co robiła, jadła, czy widziała - w suchych bezosobowych relacjach, przypominających kartoteki.
W tej książce znalazłam ślady tych w większości nieżyjących kobiet, zapisy ich życia, choć „Kaprysik” ma lekką formułę łączy ją coś z historycznymi źródłami. Autor zabiera nas w przeszłość, z pogodą ducha i z miejscem na własne refleksje.
Moja ulubiona jest historia zatytułowana „Kartka”, ale wzruszyłam się też przy „Dowodzie”, zadziwiły mnie listy dwóch pań Teresy i Heni. Jedna z tych pań wielka optymistka, a druga nieustannie marudna, malkontentka - korespondowały ze sobą długie dziesięciolecia, raz w tygodniu jeden list – dokładnie. Zostało siedemset listów.


„Kaprysik” to lektura miła i przyjemna, nie jest to jakaś ważka książka, ale podoba mi się w niej rozmaitość kobiecych wcieleń, cieszą mnie uczucia pań bohaterek, ich losy- choć kiedy się głębiej zastanowię, najbardziej podoba mi się transparentność autora ( taki powinien być dobry reporter!). Taka formuła książki daje sporo miejsca czytelnikowi, autor dokonuje Cim-Cum… i może powstać nowy świat, naszych odczuć i wyobraźeń.
Polecam!

piątek, 14 września 2018

Jan Balabán – „Zapytaj taty”





„Całe moje ciało to struktura tymczasowa.” ( J. Balabán "Zapytaj taty")


Jak wiecie lubię czeską literaturę. Z przyjemnością i pełna najlepszych przeczuć sięgnęłam więc po książkę Jana Balabána wydaną przez Czeskie Klimaty a przetłumaczoną przez Olgę Czernikow, wiedziałam, że to ostatnia książka tego pisarza napisana niedługo przed jego śmiercią.
Jego twórczość jest nietypowa, ponura, mocna, głęboka, nie boi się mówić wprost o tym wszystkim od czego zazwyczaj uciekamy w życiu, o śmierci, o upodleniu się ludzi, o kłamstwie.
Trudno się czyta tę powieść, przez pierwsze sto stron przedzierałam się, jak przez busz, momentami  specyficzny styl autora ( dialogi, ale bez odpowiedniej interpunkcji, nieoczekiwane zmiany osoby narratora - jako zabieg celowy, mający zrelatywizować świat zewnętrzny i wewnętrzny- granice między nim) nie dawał mi szans.
Bohaterowie rozmawiają, wspominają, snują rozważania, a wszystko wydaje się jednym wielkim monologiem wewnętrznym. Ale czyim? Człowieka. Bo Katka, Hans i Emil- trójka dorosłego rodzeństwa, która staje w obliczu straty ojca mimo wszelkich różnic jakie ich dzielą wspólnie tworzą głos człowieka, Czecha. Ich opowieści osobiste i przywoływane z przeszłości losy znajomych ojca czy ich własnych, one wszystkie przywołują wiele niewygodnych pytań.
Dokąd zmierzamy? Co znaczy godnie żyć? Jak dalece można iść z życiem na kompromis by nie zgubić godności? Co jest naprawdę ważne w życiu? Czy istnieje coś nieprzemijającego?

Jan Balabán wspomina gorzkie lata komunizmu w Czechosłowacji, pisze o sprawach tragicznych, o życiowych wyborach, które musieli podejmować żyjący w tamtym czasie. Wyborach między osobistą prawdą a spokojnym życiem swojej rodziny. O tragediach konkretnych osób. Poznajemy Emila i jego rodzeństwo po śmierci ojca, kiedy jego ex przyjaciel wysyła do każdego z nich obelżywe listy, mające ukazać zmarłego jako mordercę, kolaboranta i potwora. A jaka jest prawda?

Ta książka ma w sobie dużo ziemi, czuję ją jakby ziemia przesypywała się przez jej strony, ta sama czarna i sypka ziemia, w której sadzi się kwiaty, kaktusy ( z upodobaniem hoduje jeden z bohaterów), ta sama do której trafia się na koniec w drewnianej skrzyni, tak jak Jan Nedomny- tytułowy tata. Ziemia jako symbol gruntu pod nogami i miejsce ostatecznego rozkładu. Żyjemy w świecie „struktur tymczasowych”- wszystko od naszego ciała, po akty świadomości jest przemijające, cała rzeczywistość widzialna jest skończona, przesycona przemijaniem, które w końcu ją pożera.
Oprócz egzystencjalnych rozważań, którym blisko do Ciorana, w „Zapytaj taty” znajdziemy sporo pięknych nastrojowych scen, jak choćby scena miłosna nad krawędzią tamy, czy scena w lesie, w którym rzekomo wylądowali obcy. Jan Balabán znakomicie przechodzi, między filozoficznym wewnętrznym monologiem a liryką prostej rzeczywistości.
U Balabána nie ma jednej prawdy, jest prawda zbiorowa i ma równie ulotny charakter jak ludzka pamięć. To smutna książka, trudna w lekturze. Kawał dobrej prawdziwej literatury, czuje się, że była pisana życiem, trzewiami. Polecam!

wtorek, 11 września 2018

Karolina Prewęcka – Mag. Stefan Ossowiecki



„Trzeba pamiętać, że życie nasze minie jak jedna chwila. Nim zdążymy się rozejrzeć, już zaświat ciągnie nas ku sobie. Człowiek w każdej chwili swego życia powinien być przygotowany do odejścia z tego padołu. Nasze przeznaczenie jest zupełnie inne, daleko wznioślejsze, a my tracimy czas, nie mamy go dość, aby godnie się do tej chwili przygotować. Czynimy to dopiero wtedy gdy zegar śmierci uderza. Sens życia naszego to śmierć. Całe istnienie ziemskie napełnione jest śmiercią, już od chwili urodzenia człowiek zaczyna umierać. Dla zmartwychwstania naszego trzeba przejść przez śmierć.” ( S. Ossowiecki „Mój pogląd na koniec świata”)



Sięgnęłam po tę książkę, bo już od dawna interesowała mnie postać inżyniera Ossowieckiego, znanego przed wojną jasnowidza i człowieka obdarzonego nadnaturalnymi mocami. Znany ze swoich doświadczeń i skromności pojawiał się często na bankietach w wyższych sferach drugiej Rzeczpospolitej. Książka Pewęckiej mnie nie zawiodła, ale też w żaden sposób nie zaspokoiła mojego apetytu na wiedzę, to porządnie opisana biografia, ale bez relacji świadków( mamy tu do czynienia tylko z listami), brakowało mi fragmentów pamiętnika Ossowieckiego, który mam zamiar przeczytać niedługo. Właściwie nic nie mogę zarzucić tej relacji, bo tak chyba należałoby sklasyfikować tę pozycję, oprócz faktu, że czuję niedosyt. To może dobry objaw.

Postać Stefana Ossowieckiego jest dla mnie ciekawa nie tylko z powodu niesamowitych jego umiejętności, ale także dlatego, że nie czerpał finansowych korzyści ze swojego daru i chętnie pomagał ludziom w potrzebie, jego biuro codziennie pełne było nieszczęśników, którzy szukali pomocy w odnalezieniu bliskich, albo zagubionych przedmiotów. Mimo jasnych przeczuć co do swojego losu Ossowiecki nie próbował go uniknąć, dysponował glejtem od Hitlera- który był rodzajem gratyfikacji od wdzięcznego Niemca, za pomoc w odnalezieniu zabójcy jego córeczki, jednak nie wykorzystał go. Zginął w czasie Powstania Warszawskiego, jak wielu innych cywili, bestialsko zamordowany. Do końca, chciał być jak inni, dzielić los potrzebujących.

Ossowiecki był inżynierem chemii, podobnie jak jego ojciec i młodszy brat, nigdy nie traktował swoich mocy jako źródła utrzymania, nawet w czasie okupacji, kiedy jego dom nawiedzały rzesze ludzi szukających bliskich i zatroskanych o ich los, Ossowiecki prowadził zwykły sklep żelazny. 

Pomógł wielu ludziom, tym znanym i całkiem anonimowym. Nie wyglądał jak asceta, nie udawał świętego ani wybrańca, postawny dobrze ubrany, lubiący towarzystwo kobiet i niejednokrotnie przez nie wykorzystywany. Od wczesnej młodości – od kiedy odkrył, że potrafi nie tylko wiedzieć ludzkie losy z przeszłości teraźniejszości i przyszłości, ale też odczytywać przedmioty, ich historię, posiada umiejetność telekinezy, a nawet bilokacji – żył dla innych, jego życie osobiste nie było zbyt udane ani radosne. Świadomość i otwarcie na doświadczenia innych osób nie zawróciły mu w głowie, może to za sprawą jego pierwszego nauczyciela Żyda Worobieja, także maga i cudotwórcy, którego poznał jako młody mężczyzna w Rosji. To właśnie on wpoił mu właściwy stosunek do „daru” jaki otrzymał.

Im więcej o nim czytam, tym bardziej mnie fascynuje, to moja druga fascynacja tego rodzaju po Franz’u Bardonie - czeskim magu i wtajemniczonym w Prawdę Pierwotnej Światłości. Ale to zupełnie inny temat.



Polecam książkę wszystkim zainteresowanym tematem, czyta się szybko i przyjemnie. Ale uwaga, zaostrza apetyt na wiedzę!



poniedziałek, 10 września 2018

Feredic Lenoir -”Serce z kryształu”



Lubicie baśnie? Ja lubię, nie mam też kompleksów wynikających z poczucia, że czytam książki mało ambitne. Czytam to, co chcę. Czasami sięgam po lektury, po które większość snobistycznych czytaczy nałogowych, by nie sięgnęła w obawie, przed banałem i sofizmem a la Coelho.
 Ta książka przypomina nieco styl autora „Alchemika”, bo Lenoir nie boi się wygłaszać prawd, o których dawno zapomnieliśmy, albo chowamy się przed nimi za parawanem pseudointelektualizmu i cynizmu. Nazywa rzeczy po imieniu, pięknie, czasami metaforycznie, częściej jednak stosuje alegorie.

Przeczytałam o autorze „Serca z kryształu”, że jest filozofem i religioznawcą i pisze dla młodych odbiorców, a przynajmniej tak myślą wydawcy, bo jego książki równie często kupują dorośli, ci, którzy nie utracili duszy dziecka.  Wiele mnie łączy z Federiciem Lenoirem, nie tylko wykształcenie, ja też piszę do wewnętrznego dziecka, piszę sercem i posługuje się baśnią i przypowieścią filozoficzną jako narzędziem przemawiającym wprost do naszej wyobraźni - poruszającym archetypy w nas. Historia opisana w „Kryształowym sercu” jest niedługa, piękna i mądra. Nie jest to powieść, ale przypowieść, do wielokrotnego czytania, zrozumienia…
W zasadzie wszystko mi się w niej podobało, a nawet po zakończeniu zakupiłam kolejną książkę autora, jednak nie byłabym w pełni z wami szczera gdybym nie skarciła nieco wydawcy. Niesamowicie mnie irytowało przed każdym rozdziałem zdanie – motto ( czasami nawet ja, z moją horrendalną odpornością na banał, nie mogłam zdzierżyć). Nie wiem, czy to zabieg formalny wydawcy, czy inwencja autora, ale wniosek mam taki, że lepiej zamilknąć niż powiedzieć za dużo, zwłaszcza, gdy tematem baśni - są rozważania o miłości, życiu czy prawdzie.


„Kryształowe serce” będące historią młodzieńca, którego serce pokrywa skorupa z kryształu i dlatego nie doświadcza miłości. Z perspektywy współczesnych tematów literackich nie brzmi to zachęcająco. Ale by czytać z satysfakcją Lenoira trzeba sobie zafundować redukcję transcendentalną ( zapomnieć, zresetować wiedzę, poglądy, ograniczenia, stereotypy itd.), stać się ponownie dzieckiem, które z otwartym sercem słucha baśni.  Tylko wtedy poczujemy prawdę pisarstwa Lenoira, ona właściwie nie należy do niego, bo czerpie on z tego samego źródła, co Antoine Saint – Exupery, Hesse i wielu innych w tym czy ja.
Lenoir nawiązuje do tradycji, która stawia książkę na równi ze świętą księgą, która opowiada, porządkuje świat i zawiera odpowiedzi na najważniejsze pytania. W tym co pisze sięgamy do sacrum, a sacrum jest uniwersalne, to poziom archetypów, wspólny wszystkim ludziom.

Potrzeba racjonalizacji, czy kompulsywna potrzeba udowadniania swojej intelektualnej przewagi nad innymi, zakłóca dostęp do tego poziomu, utrudnia doświadczenie głębokiej prawdy tego rodzaju książek, negując ich wartość. Spychając je na półkę dla dzieci. To jest książka dla dziecka - wewnętrznego dziecka, tej najczystszej i najniewinniejszej części nas, której nikt i nic nie narzuca jak ma myśleć i co ma czuć.
Polecam, jeśli się nie boicie być posądzeni o czytanie pseudo mądrości w typie Coelho.
Ja znalazłam w tej książce prawdziwą mądrość, a Coelho się nie boję. Zapraszam do lektury „Kryształowego serca!”

piątek, 7 września 2018

Patrick Modiano - „Willa triste”




Zdecydowałam się przeczytać tę powieść z dwóch ważnych powodów- pierwszym był fakt otrzymania przez autora nagrody Nobla w 2014 roku, drugim zaś powodem były zachęty ze strony domowego literaturoznawcy. Wyjęłam więc z półki, westchnęłam do wszystkich bogów książkowych modląc się o lekturę nie tyle przyjemną, co chociaż znaczącą.

„Willa Triste” ukazała się nakładem wydawnictwa Gallimard 1975 roku, polskie tłumaczenie zrobiła J. Polachowska, w 2014 wydał „Znak”. Jest to jedna z książek Modiano, które doczekały się ekranizacji. Film na podstawie książki nosi tytuł „Zapach Ivonne” i został zrealizowany przez Patrice Leconte w 1994 roku.

Przez pierwsze trzydzieści stron ( w sumie jest 253) same opisy, poznałam każdą ulicę, witrynę, kram, płot, każdą piędź ziemi, na której coś rośnie. Nazwy roślin, według miejsc posadzenia, nie zostały mi oszczędzone. A bohaterów ani słuchu ani dychu. Kto jeszcze tak pisze?
„Willa triste” zaczyna się jak u Prousta, atmosfera senna, późno wakacyjna, leniwa. Akcja ( nie jestem pewna, czy tego słowa wypada używać w przypadku tej książki) powolna i rozwlekła. Bohaterowie snują się z przyjęcia na przyjęcie ( tu znowu nie zostały mi oszczędzone szczegóły personalne gości, nawet tych którzy, więcej mieli nie pojawić się w książce).

Kiedy mniej więcej około 150 strony miałam ochotę porzucić tę lekturę, bo usnęłam nad nią już z dwa razy, coś zaczęło się dziać. Ale nie popadajmy w euforię! To co możemy tam obserwować przypomina obrazy Moneta lub Renoira, gdzie przedstawienie postaci jest tylko pretekstem by ukazać nadzwyczajną ekspozycję światła o tej porze dnia.
Główny bohater to udawany arystokrata, o którego tożsamości wiemy niewiele, bo nawet kiedy mówi o sobie, wydaje się puszczać oko do czytelnika, jakby chciał powiedzieć „Nie bierzcie tego zbyt serio”. Równie tajemnicza jest jego partnerka Ivonne, wschodząca gwiazdka filmowa, pełna uroku i determinacji w osiąganiu swoich celów. O przeszłości ginącej we mgle. Najciekawszą postacią wydał mi się Meinthe, przyjaciel - niby brat Yvonne, gej i udawany lekarz. Żywy, żwawy, nieobliczalny, uwikłany w jakieś ciemne interesy z mafią.
Prawdę mówiąc można by tę książkę uznać za rozcieńczoną wersję „Wielki Gatsby” gdyby nie zachwycająca metafora motyla, rzadkiego motyla, który jest wart majątek. Nie będę jej tłumaczyła, żeby nie zabrać całej przyjemności potencjalnym czytelnikom. Pojawienie się tej metafory nadało sens całej książce. Modiano jest mistrzem nastroju, literackim impresjonistą, łapie chwile jak piękne owady i zamyka je w słowach, jak w bursztynach.
Polecam Modiano miłośnikom pięknych literackich obrazów, „Willa triste”, to książka idealna do czytania wielokrotnego, za każdym razem odkryjemy z pewnością w niej coś nowego. Ja mam mieszane uczucia. Wolę chyba bardziej pełnokrwiste książki.

czwartek, 6 września 2018

J.R.R. Tolkien - „Silmarillion”



„Istnieli albo nie istnieli, na wyspie, albo nie na wyspie...” ( „Atlantyda” W. Szymborska)

To jedna z moich osobistych biblii. Pradawne legendy z innego świata. Mity, pisane przez znakomitego językoznawcę i pasjonata mitologii zbudowane są na archetypach, tak jak wszystkie mity prawdziwych kultur. Wiele osób zarzuca tej książce chaotyczność- trudno się z tym zarzutem nie zgodzić, ale oponenci powinni pamiętać, że „Silmarillion” to zbór opowieści nie złożony ręką ich autora, ale skompletowany z notatek już po śmierci Tolkiena przez jego syna Christophera.
Ci, którzy znają Śródziemie, opisywane w innych książkach Tolkiena („Hobbit, czyli tam i z powrotem”, „Władca pierścieni”) poznali także elfy - wysokie, wyniosłe, obce, odmienne od ludzi, obdarzone mocami władania naturą.
„Silmarillion” to zbór między innymi świętych legend elfów- poznajemy skąd się wzięły i dlaczego są tym kim są, jaki jest ich stosunek do ludzi i z czego wynika.
Książka skomponowana jest jak Stary Testament - na początku mamy Genesis - tu nazwany Ainulindale, która zawiera przepiękną historię stworzenia świata z muzyki. Bóg stworzyciel poddaje temat a pierwsze jego stworzenia Ainurowie, którzy powstali z jego myśli, kształtują materialnie świat, w harmonii, jako Wielką Muzykę.”
Następne legendy mówiące o początkach Ardy rozwijają się analogicznie do historii biblijnych. Są może nieco ciekawsze, bardziej czarodziejskie i mniej jasne - to mi się w nich podoba. „Silmarillion” ma wiele cech księgi - źródła, cech analogicznych do Biblii, Koranu, Wed. Opisuje losy bogów lub bohaterów dziejące się w czasie przedhistorycznym i mające cechy archetypowe, silnie wpływające na ludzką psychikę, inicjujące. Mówiące o uniwersalnych treściach.
Znaczna część książki to opowieści dotyczące elfów - historia sillmarillów - magicznych klejnotów, przynoszących nieszczęście, każdemu kto je posiada. Sagi rodów elfich mogą być nużące, chyba, że ktoś tak jak ja, jest pasjonatem tematu.
Mimo całego mojego upodobania miałam trzy nieudane podejścia do tej książki - mówią nawet na mieście, że to najtrudniejsza książka Tolkiena - coś w rodzaju kompendium wiedzy o legendach i pochodzeniu elfów. Ale trzeba uczciwie przyznać, że znajdziemy tu też legendy o ludziach - o Berenie i Luthien ( on był człowiekiem, a ona elfką), o Hurinie ( człowiek!), o Numenorze i wszystkich jego mieszkańcach. Numenor postrzegam jako miejsce w rodzaju Atlantydy - kraju obrosłym legendami już w czasach gdy na swoją pierwszą wyprawę wyruszał Bilbo Baggins.

W zbiorze opowieści „Silmarillion”- dość obszernym- bo moje pierwsze wydanie z 1985 roku liczy 432 strony znajdziemy historie stylistycznie nierówne ( co zrozumiałe – w końcu mamy do czynienia ze zbiorem notatek), sporo rozważań językoznawczych nad językiem elfów, a nawet mały słownik tej mowy. Tolkien zafascynowany strukturą języków bardzo wcześnie zaczął się bawić w ich tworzenie. Tak powstało kilka różnych elfich języków. Autor był tak skrupulatny, że świat, który stworzył zbudował w najmniejszych szczegółach.
Polecam „Silmarillion” tym którzy chcą poznać podszewkę świata „Władcy pierścieni”- dowiedzieć się skąd to się wzięło, poczuć do cna atmosferę elfiej magii, tym którzy nie boją się wyzwań jak Hurin Talion i nie pododają się przy byle królewskim drzewie genealogicznym.  Świat boski i świat ludzi, krasnoludów i elfów się przenika. Ośmieliłabym się nawet poczynić analogię „Silmarillionu” do mitów greckich, a może raczej walijskich - tych opisanych w Mobinogionie.
Tu i tu wola boska staje się prawem stworzeń, fatum ściga bohaterów, a los nie ma nic wspólnego ze sprawiedliwością.
Polecam wytrwałym!

piątek, 24 sierpnia 2018

Wojciech Kuczok - „Spiski. Przygody tatrzańskie”



Niełatwym orzechem do zgryzienia jest napisanie czegoś o „Spiskach”, ta książka ma w sobie coś z biesiadowania z Góralami. Mocna, gęsta, prawdziwa, że aż w krzyżu boli, o Tatrach, tatrzańskich bajdach, o Góralach i Góralkach, ale napisana przez cepra ze Śląska. Cepra – nie cepra - bo prawie Górala przez zasiedzenie, a raczej zachodzenie, po góralskich ścieżkach. Taka biesiada na długo pozostaje w pamięci, a kiedy się siądzie pospołu z gazdami i gaździnami nie można się już wywinąć od uczestnictwa. Ta książka wciąga!

„Spiski” zaczynają się od pierwszych góralskich wakacji w 1982 roku, roku wielkiego piłkarskiego tryumfu Polaków na Mundialu w Hiszpanii. Główny bohater ma wtedy zaledwie kilka lat i podejmuje się trudnej misji nauczenia góralskich dzieciaków gry w piłkę nożną. Sprawa jest wielce utrudniona, bo większość z chłopców na co dzień biega w obciętych gumiakach, a o trampkach nikt nawet nie słyszał. A do tego dochodzi problem nierówności terenu… bo jak tu grać, gdy jedna połowa boiska jest z górki, a druga pod górę?
Brzmi zabawnie? Cała książka pisana z perspektywy dorastającego narratora jest usiana śmiesznymi historiami, o misiołakach łasych na przeterminowane dziewice, o tatusiu- Płanetniku, którego malkontenctwo na wieś sprowadza zarazę krów, o wielkiej miłości Felusi i Józka i wiele wiele innych. Czyta się z prawdziwą przyjemnością, jeśli ktoś dodatkowo zna te okolice, albo, tak jak ja ma w rodzinie Górali, to wie jak bardzo obraz Podhala odmalowany przez Kuczoka jest prawdziwy.  Religijność podniesiona na wyżyny absurdu kontra prosta zasada: oko za oko. Homofobia obok ksenofobii, przyprawiona specyficzną „moralnością”. Góry są Górali, a ceprom nic do tego.
Znajdziemy w „Spiskach” oprócz ciekawych opowieści esencję góralskości opisaną prosto, przaśnie i z humorem. I zmysłowo, bo Kuczok nie stroni od sensualnych opisów, od budowania głodu, ale tego nisko sytuowanego, z podbrzusza. Główny bohater całą książkę idzie do celu (w międzyczasie kończąc liczne kursy wspinaczki i przemierzając Tatary w wzdłuż i wszerz), a cel ten Kuczok opisuje geograficznie, po góralsku, tak:

„Przez Opalone, dalej poprzez Niżne Stanikowe Siodło ku Gładkiej Przełęczy, skąd zmyślnie wdrapał się na sam Czubik, a potem obniżył się ku Pysznej Polanie, krążąc wokół Małej Łąki, przedzierając się przez Mechy, osiągnął Kudłatą Grańkę, gdzie zatrzymał się dłużej, by przygotować szturm poprzez Ciemnosmreczyńską Dolinę aż po Głaźne Wrótka, za którymi w Dolinie Ku Dziurze, ukryty w Mokrym Źlebie, zlokalizował otwór Ptasiej Studni (...)”


Chybajta ku mie - bedziem cytać!

Serdecznie polecam lekturę „Spisków” Kuczoka!
Hej!

środa, 22 sierpnia 2018

Wojciech Kuczok - „Obscenariusz. Wypiski z ksiąg nieczystych”




To moja pierwsza książka Wojciecha Kuczoka, zachęcona przez entuzjastów jego twórczości i nagrodami, które otrzymał sięgnęłam po „Obscenariusz...” pełna oczekiwań. Wydawca - oficyna wydawnicza WAB reklamuje tę książkę jako prozę naprawdę pikantną. Tym lepiej dla mnie, pomyślałam, a moja niezdrowa wyobraźnia zaczęła się rozgrzewać.
„Obscenariusz” to zbiór opowiadań nierównych pod każdym względem. Pierwsze „Przyjdź do mnie” uwiodło mnie i rozbawiło, szaleństwo i erotyczna obsesja bohaterów prawie mi się udzieliła, autor oczarował mnie słownymi grami wypisywanymi w mailach pisarki i jej sporo młodszego kochanka. 

Cytuję: „Akcie Ty mój strzelisty, który odmawiam, kiedy mi nie odmawiasz”- pisze Wiktor młody dziennikarz. W odpowiedzi czyta: „Nęcę ręce do niecnot, ot, niecnie pot rujnując wprost w twoje oko. Lizanio ty moja poranna, międlitwo na anioł panieński, ja ciebie czczę, będę do Ciebie pisała miłościwie, poślubnie, poślub mnie, a noc będzie stawała się dniem ( co noc).” 
I tak przez dziewięćdziesiąt stron! Pan Kuczok umie uwodzić i rozgrzewać słownie, tak rozgrzana weszłam w drugie opowiadanie i ...szybko wystygłam. I jak w zabawie dziecięcej było zimno, zimno… jeszcze zimniej. Nie będę wspominać o większości opowiadań tego zbioru, bo nie znalazłam w nich nic urzekającego oprócz wielu wulgaryzmów odmienianych z upodobaniem. 

Warte wymienienia jest opowiadanie „Klapki ( z zielonymi motylkami)”- pisane metodą strumienia świadomości, delikatniejsze od innych i z zaskakującym zakończeniem. Podobnie przyjemnie zadziwiło mnie ostatnie „Udręka i ekfraza”. To opowiadanie najpierw mnie znudziło, a potem zaszokowało. Lubię taki koktajl wrażeń. Rzeczywiście było jak ekfraza - autor wchodził w nieznośne szczegóły upodobań erotycznych dwojga bohaterów, by na koniec spojrzeć czytelnikowi w oczy, kiedy ten rozdziawi już gębę ze zdziwienia. 

„Obscenariusz...” to zabawna pozycja, obficie erotyczna, czasami aż do przesady, pisana zgrabnie ale bez lekkości Llosy i wdzięku Nin. Nie jest to zła książka ale w żadnym wypadku nie nazwałabym jej ważną czy mądrą. Myślę, że może być radosną lektura dla samotnych pań lub panów, którzy lubią się podniecić lekturą. Podniecić genitalnie rzecz jasna, wszakże to „Obscenariusz”. Nie wiem czy polecam...kto co lubi.

wtorek, 21 sierpnia 2018

Jun'ichirō Tanizaki – Dziennik szalonego starca



Niewielkich rozmiarów powieść, pisana w latach sześćdziesiątych XX- ego wieku w Japonii przez uznanego już wtedy pisarza  Jun'ichirō Tanizaki, jest nie tylko obrazem przeżyć głównego bohatera - schorowanego staruszka. Zobaczymy tam Japonię, układy rodzinne, zwyczaje, ale przede wszystkim studium miłości starego człowieka do swojej synowej Satsuko.
Autor pokazuje nam świat widziany oczami człowieka stojącego nad grobem, szczególnie uderza czytającego zbudowany zręcznie kontrast, poczucie własnej brzydoty, słabości, lęki, zależność od innych starca, przeciwstawione pięknu, powabowi, młodości, sile, samowoli i niezależności Satsuko.  To nie jest książka romantyczna, może nawet wydawać się nużąca. Więcej w niej nazw lekarstw niż żywej akcji, jednak Jun'ichirō Tanizaki tak wprawnie buduje nastrój, dbając, z iście japońską precyzją, o każdy szczegół, że ta książka może się podobać. Jest jak pocztówka sprzed lat od dawno zmarłego krewnego- wzrusza i rozczula. Skłania do przemyśleń.
Czy mężczyzna koło osiemdziesiątki, schorowany i zależny od opieki osób trzecich może się zakochać? Czym jest miłość w tym wieku? Czy z wiekiem tracimy prawo do szacunku innych wobec naszych uczuć? A może właśnie dopiero w sędziwym wieku widzimy wyraźnie czym jest piękno i miłość?
Ta książka nie jest obrazoburcza ani obsceniczna, nie ma tam scen erotycznych- może raczej para erotyczne - bo erotyka w pewnym wieku zyskuje na subtelności, przechodzi ze sfery fizycznej w wymiar eteryczny. „Dziennik szalonego starca”składa się nie tylko z diariusza kreślonego ręką głównego bohatera, to także zapiski pielęgniarki i lekarza- skupionych na fizyczności swojego pacjenta. Ten dodatek w postaci dokumentacji medycznej przenosi czytelnika w wymiar nie fizyczny- pozawala dostrzec paradoks racjonalnego skupienia na ciele, podczas kiedy to właśnie wymiar psychiczny czy duchowy są siłą napędową maszynerii ludzkiego organizmu. Ona Satsuko, jest boginią dającą życie staremu ciału mężczyzny, a listy lekarstw, zabiegów, diagnoz, lekarskich hipotez są tylko parawanem, który zasłania istotę spraw.
Jun'ichirō Tanizaki  pozwala nam dzięki swojemu talentowi zobaczyć ten dysonans i zastanowić się nad nim. Ta powieść to nie tylko zmagania Eros i Tanatos - dwóch odwiecznych mocy władających światem - ona jest jak delikatny obraz na japoński jedwabiu. Gorąco polecam!

środa, 15 sierpnia 2018

Radka Denemarkova - „Przyczynek do historii radości”



W ubiegłą sobotę na Plenerze Czytelniczym - będącym także czymś w rodzaju małego targu książek zakupiłam dwie książki czeskich autorów. Pierwsza z nich nosi tytuł „Przyczynek do historii radości” i właśnie skończyłam są czytać. Autorka, mimo że popularna w Czechach, nagrodzona trzykrotnie prestiżową czeską nagrodą literacką Magnesia Litera, nie była mi znana.  Sięgnęłam po „Przyczynek do historii radości” zachęcona opowieścią pani z wydawnictwa Amaltea. Moje pierwsze wrażenie było takie, że oto mam w rękach kryminał, który traktuje o jakiejś grubszej aferze. Skończywszy nie nazwałabym książki Denemarkovej kryminałem, choć grubsza afera w niej występuje.
Głównymi bohaterkami są trzy starsze panie, inteligentne, błyskotliwe, kobiety majętne i mające na koncie liczne sukcesy w dziedzinach, którymi się zajmują. Diana, Brigit i Erica są jak trzy Mojry- przędą los, zmieniają go, ratują albo skazują na śmierć. A do tego są jaskółkami. Cała książka – zwłaszcza wątek wspomnianych staruszek jest pełen analogii i wiedzy o ptakach, najróżniejszych. Bo kobiety są jak ptaki.  Te bezbronne jak wróbelki, czy jaskrawe kolibry aż po sępy żywiące się padłym mięsem.
Jaskółki mają swoją własną niezależną organizację, która ściga przestępstwa wobec kobiet, nie jest liberalna ani przekupna, każdego gwałciciela czy kogoś kto poniża kobiety czeka ten sam los. Diana, Brigit i Erica walczą za ofiary, za te które nie umieją się podnieść po tym co je spotkało. Staruszki są jak wyspecjalizowani łowcy, stosujący nietypowe metody. Z uwagi na płeć i wiek uważane za niegroźne i niesłusznie bagatelizowane. Lecą na ratunek kobietom.

„ Gdybyśmy nie poleciały, zostałyby na zawsze w żelaznej klatce. Zaczęłyby uważać to za normalny element kultury, że ptasznicy zabierają je do domów i katują. W takim przekonaniu dorastałyby ich córki i wnuczki. To zaraza. (…) Wojna dnia powszedniego. Wojna z faszystami dnia powszedniego. Rozbrajamy system.”

W drugim wątku poznajmy młodego policjanta, który jak na złość zakochuje się i trochę zmienia mu się poczucie lojalności i łatwość rozróżniania zła i dobra. Opowieść o nim i jego partnerce jest namalowana ciepło, z czułością. Wzruszyłam się nią, choć ma drugoplanowe znaczenie to nadaje smaku całej książce.
„Przyczynek do historii radości”czyta się dobrze, choć wątek policjanta jest napisany tak zawiłym wręcz momentami eksperymentalnym stylem - że nie raz czytałam zdanie kilka razy a czasami stukałam się w głowę. Przekombinowanie stylistyczne nie było potrzebne tej książce. Temat jest pasjonujący, postacie starszych pań arcyciekawe - każda z nich mogłaby mnie wiele nauczyć i przyznam, że żałuję, że nie spotkałam takich tkaczek przeznaczenia sama w swoim życiu.
Jest w tej lekturze magia, niedosłowna, ale wyczuwalna poprzez metafory ptaków, dziwny pomarańczowy dom, który żyje własnym życiem, niezwykłe umiejętności trzech pań, pojawiające się niewyjaśnione kwestie, niezamknięte furtki - co akurat bardzo sobie cenię ( lubię gdy autor zostawia miejsce dla wyobraźni czytelnika). „Przyczynek do historii radości” to bardzo dobrze napisany wiersz ( bo porusza, zachwyca, jest w nim masa emocji zamknięta w adekwatnych słowach) - prozą, na 348 stron.
Gorąco polecam!

Podsumowanie czytelnicze roku 2019

Zamknęłam rok 2019, przeczytałam w nim 63 książki wliczając tomy poetyckie. Wynik zadowalający choć nie wybitny.  Jest kilkanaście książ...