Pokazywanie postów oznaczonych etykietą fantastyka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą fantastyka. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 6 września 2018

J.R.R. Tolkien - „Silmarillion”



„Istnieli albo nie istnieli, na wyspie, albo nie na wyspie...” ( „Atlantyda” W. Szymborska)

To jedna z moich osobistych biblii. Pradawne legendy z innego świata. Mity, pisane przez znakomitego językoznawcę i pasjonata mitologii zbudowane są na archetypach, tak jak wszystkie mity prawdziwych kultur. Wiele osób zarzuca tej książce chaotyczność- trudno się z tym zarzutem nie zgodzić, ale oponenci powinni pamiętać, że „Silmarillion” to zbór opowieści nie złożony ręką ich autora, ale skompletowany z notatek już po śmierci Tolkiena przez jego syna Christophera.
Ci, którzy znają Śródziemie, opisywane w innych książkach Tolkiena („Hobbit, czyli tam i z powrotem”, „Władca pierścieni”) poznali także elfy - wysokie, wyniosłe, obce, odmienne od ludzi, obdarzone mocami władania naturą.
„Silmarillion” to zbór między innymi świętych legend elfów- poznajemy skąd się wzięły i dlaczego są tym kim są, jaki jest ich stosunek do ludzi i z czego wynika.
Książka skomponowana jest jak Stary Testament - na początku mamy Genesis - tu nazwany Ainulindale, która zawiera przepiękną historię stworzenia świata z muzyki. Bóg stworzyciel poddaje temat a pierwsze jego stworzenia Ainurowie, którzy powstali z jego myśli, kształtują materialnie świat, w harmonii, jako Wielką Muzykę.”
Następne legendy mówiące o początkach Ardy rozwijają się analogicznie do historii biblijnych. Są może nieco ciekawsze, bardziej czarodziejskie i mniej jasne - to mi się w nich podoba. „Silmarillion” ma wiele cech księgi - źródła, cech analogicznych do Biblii, Koranu, Wed. Opisuje losy bogów lub bohaterów dziejące się w czasie przedhistorycznym i mające cechy archetypowe, silnie wpływające na ludzką psychikę, inicjujące. Mówiące o uniwersalnych treściach.
Znaczna część książki to opowieści dotyczące elfów - historia sillmarillów - magicznych klejnotów, przynoszących nieszczęście, każdemu kto je posiada. Sagi rodów elfich mogą być nużące, chyba, że ktoś tak jak ja, jest pasjonatem tematu.
Mimo całego mojego upodobania miałam trzy nieudane podejścia do tej książki - mówią nawet na mieście, że to najtrudniejsza książka Tolkiena - coś w rodzaju kompendium wiedzy o legendach i pochodzeniu elfów. Ale trzeba uczciwie przyznać, że znajdziemy tu też legendy o ludziach - o Berenie i Luthien ( on był człowiekiem, a ona elfką), o Hurinie ( człowiek!), o Numenorze i wszystkich jego mieszkańcach. Numenor postrzegam jako miejsce w rodzaju Atlantydy - kraju obrosłym legendami już w czasach gdy na swoją pierwszą wyprawę wyruszał Bilbo Baggins.

W zbiorze opowieści „Silmarillion”- dość obszernym- bo moje pierwsze wydanie z 1985 roku liczy 432 strony znajdziemy historie stylistycznie nierówne ( co zrozumiałe – w końcu mamy do czynienia ze zbiorem notatek), sporo rozważań językoznawczych nad językiem elfów, a nawet mały słownik tej mowy. Tolkien zafascynowany strukturą języków bardzo wcześnie zaczął się bawić w ich tworzenie. Tak powstało kilka różnych elfich języków. Autor był tak skrupulatny, że świat, który stworzył zbudował w najmniejszych szczegółach.
Polecam „Silmarillion” tym którzy chcą poznać podszewkę świata „Władcy pierścieni”- dowiedzieć się skąd to się wzięło, poczuć do cna atmosferę elfiej magii, tym którzy nie boją się wyzwań jak Hurin Talion i nie pododają się przy byle królewskim drzewie genealogicznym.  Świat boski i świat ludzi, krasnoludów i elfów się przenika. Ośmieliłabym się nawet poczynić analogię „Silmarillionu” do mitów greckich, a może raczej walijskich - tych opisanych w Mobinogionie.
Tu i tu wola boska staje się prawem stworzeń, fatum ściga bohaterów, a los nie ma nic wspólnego ze sprawiedliwością.
Polecam wytrwałym!

sobota, 26 maja 2018

Jonathan Carroll - „Kości księżyca”




Skończyłam właśnie czytać „Kości księżyca” Jonathana Carrolla, po raz chyba piąty, ale od przynajmniej piętnastu lat pierwszy. Nieco obawiałam się odbioru tej książki, która była na liście moich ulubionych w czasie gdy miałam dwadzieścia lat. W ubiegłym roku zrobiłam eksperyment i sięgnęłam po bardzo wielu latach po „Dziecko na niebie” tego autora i byłam mocno rozczarowana. Co oczywiste odbiór poprzez przeżyte lata i doświadczenia bardzo się zmienił. Był czas, że pochłaniałam wszystkie książki Carrolla, które tylko się ukazały: „Śpiąc w płomieniu”, „Głos naszego cienia”, „Kraina chichów” ( moja najbardziej ulubiona”, „Muzeum psów”, „Poza ciszą”, „Na pastwę aniołów”, „Czarny koktajl”…

Książkę „Kości księżyca” poznałam w szczególnych okolicznościach, było to w czasach kiedy Carroll był dla nas guru magicznego realizmu zaraz po Marquezie, na początku lat dziewięćdziesiątych, długo wtedy dyskutowaliśmy przy winie o jego wizji świata. Właśnie w owym czasie przyszedł do mnie kolega i powiedział, wiesz przeczytałem właśnie książkę o tobie. Co? Wykrzywiłam się z niedowierzaniem. Kiedy sięgnęłam po tę małą pomarańczowa książeczkę z serii Salamandra ( co to była za seria!) dowiedziałam się co miał na myśli.

Główna bohaterka – Cullen James jest młodą mamą, która śni nadzwyczaj realistyczne seryjne sny, jej wyobraźnia przechodzi wszelkie granice i zachwyca czytelnika. Ja też miewam takie sny, zapisuję je w dzienniku snów, który prowadzę od 1992 ego roku, wśród moich znajomych funkcjonuje nawet powiedzenie: „Mieć sny jak Zuza.”

Ta książka dzieje się w dwóch światach równocześnie, realnym, w którym poznajemy życie Cullen i w jej snach, które są jak surrealistyczna bajka. Ogromne zwierzęta, symbole i znaki, które tylko ona rozumie, wyzwania, wszystko to czeka na nią w Randui, sennym świecie, który systematycznie odwiedza i gdzie spotyka swojego synka Pepsi, choć w realu jest mamą małej dziewczynki. Życie Cullen, to zwyczajne zaczynają mieszać się z sennym, pojawiają się dziwne postaci i wydarzenia, które występują też w Randui. Nie ujawniając fabuły powiem tylko, że to książka którą czyta się szybko, z przyjemnością, prowokuje do myślenia, ale nie jest to w żaden sposób książka trudna czy filozoficzna. Jest piękna poprzez sny bohaterki, jej sposób patrzenia na świat. Beż wątpienia ta książka w jakiś sposób mnie ukształtowała, czytając z zadziwieniem odkryłam ile wspólnego ma ze mną i moim pisaniem. Połknęłam ją w jeden wieczór, pozostawia po sobie lekki przyjemny smak, sama jest trochę jak kolorowy piękny sen, po którym budzę się i uśmiecham sama do siebie. To piękna i wzruszająca opowieść. Polecam serdecznie „Kości księżyca”!






środa, 2 maja 2018

Jose Carlos Somoza - „Tetrameron"




Z twórczością tego hiszpańskiego pisarza urodzonego na Kubie zetknęłam się po raz pierwszy. Jak doczytałam po zakończeniu lektury ten płodny autor, zaledwie dziesięć lat ode mnie starszy, doczekał się wydania wielu książek w Polsce. Między innymi ukazały się: „Przynęta”, „Klucz do otchłani”, „Zygzak”, „Szczegół. Trzy krótkie opowieści”, „Szkatułka z kości słoniowej”.
„Tetrameron to książka, która mnie zdziwiła. Na początku myślałam, że mi się nie podoba, byłam zagubiona, nawet zażenowana, potem, miałam poczucie, że nic nie rozumiem, a pod koniec zaczęłam się dobrze bawić i ostatecznie przyznam, że czasu spędzonego z nią nie uważam za zmarnowany. Książka jest niepozorna, raptem 241 stron, napisana przejrzyście, momentami przywodziła mi na myśl andaluzyjskie koronki.

To nie jest książka do rozumienia. Ona jest jak dziwaczny długi sen, połączony z innymi snami. Pod względem kasetkowej konstrukcji przypominała moje „Drzewo opowieści”, choć traktuje o czymś całkiem innym, to jednak podobnie jak w książce mojego autorstwa, treścią książki są same opowieści. Główną bohaterką nie wydaje się wcale dwunastoletnia uczennica Soledad ( Samotność), która uciekła z wycieczki, ale sam Tetrameron- magiczna, zwariowana grupa czworga wiecznych gawędziarzy. A może bohaterami są same opowieści? Jeśli można mówić o akcji przy tak dziwnej formie to trzeba przyznać, że toczy się sennie, cały czas dając czytającemu poczucie poruszania się we śnie, gdzie granice między realnością a fantasmagorią są zatarte. Ta powieść to w zasadzie wiele opowieści, spiętych fabularną klamrą. Podoba mi się wrażenie, że opowieść toczy się sama a autor dopiero jej doświadcza litera po literze, jak czytelnik, że historia powstaje w trakcie czytania. To książka dla miłośników surrealizmu, obdarzonych zamiłowaniem do badania snów i tropieniem śladów, także tych wiodących w nieznane a nawet do nikąd.
Jako podsumowanie lub zachęta cytat, który oddaje ducha „Tetrameronu”:

„Wyobraź sobie, że przemierzasz labirynt, który sama tworzysz wędrując. Jeżeli nie postąpisz naprzód, nigdy nie znajdziesz wyjścia, bo nie będzie ono istniało. Jeżeli się cofniesz, wszystko to, co stworzyłeś zmieni się w przeszkodę. A jeżeli wreszcie znajdziesz wyjście, jaka to będzie satysfakcja- skoro wiesz, że sama stanowiłaś tę drogę.”

Podsumowanie czytelnicze roku 2019

Zamknęłam rok 2019, przeczytałam w nim 63 książki wliczając tomy poetyckie. Wynik zadowalający choć nie wybitny.  Jest kilkanaście książ...